Okładka od razu swoją kolorystyką i motywem przywołuje najlepsze czasy zapoczątkowane na The Astral Sleep i kończące się wówczas powiedzmy na A Deeper Kind of Slumber.
„Good evening, ladies and gentlemen.We are Tiamat from Sweden" - Tymi słowami zaczyna się koncert na krakowskich Krzemionkach. Zaczyna się koncert chłodny wręcz zimny jak styczeń anno domini 2005.
The Church of Tiamat jest przekrojowym a zarazem pierwszym wydawnictwem koncertowym z okresu czysto gotyckiego. Konkretnie z trasy promującej Prey – który wzbudził nadzieję po przeciętnych i trochę przesłodzonych produkcji z Judas Christ na czele.
Utworem z wspomnianej płyty Tiamat otwiera ponad godzinny set. „Vote for Love” niefortunnie mało energiczny utwór jako otwieracz, zdecydowanie trafniejszym byłby następny „Children of Underworld” będący ciekawostką i bardzo udanym b-sidem singla „Brighter of the Sun”. Jak na ten okres działalności utwór zaskakuje drapieżnymi riffami i posiadającym znamiona agresji wokalem Edlunda. Po odrobinie czadu który wzbudził euforię wśród publiki czas na ówczesny mroczny hit czyli „Cain”. Tak już układać się będzie set do końca na przemian utwory z Prey z retrospektywnym przeglądem singli. Dzięki temu otrzymujemy powszechny do dziś na rynku koncertowy „The Best of”.
Przy czym niestety dobór utworów jest trochę przewidywalny co nie oznacza, że nie ma niespodzianek jak choćby wspomniany „Children of Underworld”. Jednak jak to mówią jedna jaskółka wiosny nie czyni. Kłopoty zaczynają się przy ostrzejszych utworach gdzie przydałoby się żeby Edlund na chwilę odstawił zmanierowany nostalgiczny wokal na rzecz soczystego growlu. Przez co skopane zostały utwory na które każdy fan Tiamatu czekał tamtego wieczoru czyli „In a Dream” i „Sleeping Beauty”. Mdło i bez wyrazu miejscami wypadł nawet „Whatever that Hurts”. Zdecydowanie pod kątem wokalnym mam najwięcej zastrzeżeń do tego wydawnictwa. Niektórym może brakować żeńskich chórków tam gdzie występują w oryginale. „Whatever that Hurts” został obroniony dzięki solówkom, które są z kolei dużym atutem nie tylko w tym utworze.
Brzmienie jest na poziomie bardzo dobrym – zawsze odpowiadały mi koncerty nagrywane w Polsce, czasem nie licząc publiczności. Z polską publiką jest pewien paradoks, jak pewne zauważyliście ogólnie na gigach jest zawsze szaleństwo do tego stopnia że wieść po świecie się niesie, że mamy najbardziej szaloną publiczność – niestety jak ma być rejestrowany dany koncert jak na złość wszyscy stoją na baczność – apogeum osiągnęła publiczność będąca zarejestrowana na pierwszym VHS Behemotha(żeby nawet ludziom się nie chciało rozpuścić włosów)… Podczas koncertu Tiamatu publiczność jest przeciętna ale w sumie sam koncert był bardzo przeciętny.
Oprawa koncertu bez fajerwerków, bardzo surowo i statycznie ale dzięki temu obraz jest spójny z muzyką, tutaj na plus wypada hipnotyczne pantomimiczne podejście Edlunda do poszczególnych utworów.
Widać po reakcji było, że wielu czekało na utwory z starszych płyt, Tiamat najdalej w przeszłość cofnął się do Clouds i zaprezentował najpierw „In a Dream”. Gdyby nie wokal to niemiałbym zastrzeżeń wręcz przeciwnie, na uwagę zasługują partie klawiszy.
Końcówka koncertu jest zdecydowanie najlepsza, miło zaczyna się w jednym z mocniejszych momentów koncertu według mnie jakim jest długie gitarowe solo w „Clovenhoof”. Ogólnie utwór z monotonnym pianinkiem jest bardziej przesłodzony niż ulepek od którego aż bolą zęby.
Zaskakująca jest jakby ostrzejsza aranżacja „As Long as You are Mine” ale to chyba dlatego, ze niespożytkowana energia zaczęła się domagać ujścia. Może odrobinę się czepiam ale zabawne było jak Edlund, z wydzieranym na piersi „Hail Satan”, na koniec utworu wykrzyknął „God Bless You” . Kapitalną solówkę otrzymujemy również w finale „Love is as Good as Soma”.
Na bis zostały wybłagane i wykrzyczane utwory, których nie mogło zabraknąć czyli słabo zagrany „Sleeping Beauty” i godna rehabilitacja zespołu w „Gaia”
Podsumowując 15 utowrów 76 minut nierównego koncertu. Mimo wszystko warto przynajmniej raz obejrzeć albo chociaż posłuchać The Church of Tiamat. Posłuchać można na płycie dołączonej do box’a The Ark of Covenant lub na kolejnej reedycji Wildhoney(ja już naliczyłem trzecią) gdzie tym razem z okazji dwudziestopięciolecia Century Records dorzucono tą koncertówkę. Warto posłuchać/obejrzeć zwłaszcza gdy ktoś nie trawił którejkolwiek płyty Szwedów wydanej po drugiej połowie lat 90.
DVD tradycyjnie oprócz głównego dania posiada masę dodatków, które w tym przypadku nie są zbędnymi zapychaczami. Otrzymujemy bowiem kolekcję klipów promujące albumy od Wildhoney do Prey. Zabrakło niestety „Sleeping Beauty” ale w zamian za to otrzymujemy min. bootlegowej jakości „Where the Serpents Ever Dwell” z Sztokholmu datowany na 1990r. Dziś oczywiście w Internecie wszystko można znaleźć ale jeszcze parę lat temu taki bonus krzepił nie jednego fana. Standardowo dołączony został wywiad, bardzo przyzwoity, bo jak wiadomo Johan rzadko bywa skory do dłuższych rozmów o co zawsze żalili się i podkreślali dziennikarze.
Inne tematy w dziale Kultura