Ignatius Ignatius
901
BLOG

Armagedon: Unholy Bible of Polish Death Metal - Recenzja

Ignatius Ignatius Kultura Obserwuj notkę 2

Armagedon – nazwa mówi sama za siebie. Nazwa, która ponad dwie dekady temu elektryzowała miłośników naprawdę ciężkiego grania. Po nie tak dawnym owocnie przyjętym powrocie z odmętów chaosu stopniowo odbudowują zaufanie i fanów starej szkoły jak i nowych adeptów ciemnej strony mocy.

Kwidzyński zespół powstały z inicjatywy braci Kizza i Slavo miał ściśle określoną misję, o sobie mówili „Metal Messengers” – należąc do rzeszy pionierów wzięli na swe barki brzemię krzewienia ekstremy na naszej ziemi. Dzięki determinacji i niezważaniu na tak mnożące się zewsząd przeciwności losu Armagedon robił swoje. Z dystansu czasu, widać, że wysiłek zespołu nie poszedł na marne. Obok Imperatora i Vadera zaliczają się do prekursorów Death Metalu. Oczywiście zaraz odezwie się stara gwardia wymieniając jeszcze przynajmniej kilka równie istotnych ówczesnych zespołów, które niesłusznie zostały zapomniane jak np. Violent Dirge, Ghost, niedawno reaktywowany Betrayer.

Wróćmy jednak do naszego Armagedona, który po dwóch latach prób i pierwszych koncertach nagrywa swoje pierwsze demo pt. Armagedon które rozpowszechniane było na gigach. Rok później zespół nagrywa swoją przełomową taśmę - Czas Przetrwania, która była już dystrybuowana w całym kraju i została szerzej dostrzeżona. O Armagedonie było co raz głośniej, pojawiały się wywiady w zinach, aktywność koncertowa rosła, zespół pojawiał się na festiwalach. Dobra passa trwała czego skutkiem był drugi poważny przełom kiedy to Metal Messengers dziarskim krokiem wkraczali w lata 90. Po ustabilizowaniu składu i wypracowaniu własnego stylu zespół nagrywa swoje pierwsze demo w profesjonalnym studiu…

Dead Condemnation
Na pierwszej anglojęzycznej demówce dominują utwory raczej dwuminutowe rzeźnicze ciosy.Wrzaskiem z za światów rozpoczyna się „The Terms of Existence” z pulsującą gitarą basową Solnicy, średnim tempem siarczystych piekielnych gitar Krizza i głębokim gardłowym growlem jego brata. Jak na demo z przed dwudziestu dwóch lat jakość jest bardzo dobra. Zespół lubuje się w drastycznych zmianach tempa przez co przyspieszenia zwalają z nóg, już wówczas umiejętności techniczne instrumentalistów robiły wrażenie. Perkusyjne tornada jakie generował Romuald Czyczyn to po prostu czysta poezja – bez dwóch zdań był wówczas w ścisłej czołówce bębniarzy w Polsce. Utwór poraża swoją brutalnością, nic dziwnego, że Armagedon należał do pierwszej ligi polskiej ekstremy.
Drugi na liście jest „The Last Gasp”, po brutalnym wstępie szybko rozkręca się do gargantuicznej eksterminacji. Na uwagę zwraca zróżnicowany growl Slavo, nie jest to monotonne . Jak an nieco ponad dwie minuty dzieje się tu wiele, intryguje chora kakofoniczna solówka w końcówce utworu.
W bardziej smoliste klimaty przenosi nas „Inside the Soul”, pierwsze słowa utworu doskonale obrazują złowrogi klimat:
Your Life, A Long Race With Your Own Fright
 Smoke And Ruins, This Is Your Soul Inside
Świetny przykład technicznego grania, nie banalne riffy, bezbłędna perkusja. Wokal jest po prostu niesamowity, jeden z najlepszych w całej historii polskiego Death Metalu! Od razu przywodzi na myśl gardłowych speców z Tampy. Prosta ale bez wyrazu solówka trochę jakby na siłę ale absolutnie nie umniejsza ona zajebistości tego kawała dobrej rzeźni.
Bardziej gęsto robi się w „Live or Die” z szybkim wstępem i transowym riffem. Bardzo rytmiczny utwór z kolejną do kolekcji dziwną ekstatyczną solówką Krizza.
Nietypowym utworem pod kątem tekstowym jest „Death in the Street”, który w sposób metaforyczny opisuje niebezpieczeństwa czyhające na ulicach. Nieczęsto kapele death metalowe poruszały się w bardziej przyziemnej tematyce.
The Street Gave You Everything You Had
Today The Street Is Your Own Grave
Niespokojny wstęp, skrupulatne niszczenie w średnio szybkim tempie. Na kolana rzuca długi instrumentalny pasaż na początku z nagłym przyspieszeniem - ahh pure oldschool. Slavo operuje bardziej krzykliwym wokalem przywołując na myśl bardziej thrashową estetykę. Utwór z zróżnicowanym tempem pod koniec lekko zwalnia by przeprowadzić od razu  decydujące uderzenie.
Tak naprawdę te pięć ciosów to była tylko przygrywka, na finał zespół kończy z nami utworem godnym Armagedonu. Odgłosami zimowej zadymki i akustyczną partią gitary zaczyna się utwór „Fate” - jak wspomniałem jest to niesamowity finał przełamujący kilkuotworową pożogę zniszczenia. Basowy pokombinowany pasaż i jedziemy z koksem. Podwójna stopa trochę rozmyta ale jak na warunki dema i tak jest rewelacyjnie. Wokal znów w innej manierze tym razem Krizz ewidentnie skrzeczy. Klimatyczne nienachlane wstawki budują klimat grozy i ostatecznego zniszczenia.
No Living Earth And Dead Of Trees
No Living Sun And Dead Of Wind
No Living People Destiny
Living But Not Living The Time
Ni z gruchy ni z pietruchy solo na akustyku zapiera dech w piersiach i powoduje, że szczena opada na podłogę… To demo trzeba znać! Materiał ani trochę się nie zestarzał i robi takie same wrażenie jak w 91. Trzeba pamiętać, że Dead Condemnation został doceniony również po za granicami Polski. Po raz pierwszy odzew był również ze strony oficjalnych wytwórni, przed Armagedonem otwarły się bramy do naprawdę szerokich perspektyw niemal do raju i to naprawdę w trudnych czasach transformacji ustrojowej – nie zapominajmy, że to był początek lat 90. Zespół 13.07 1992 podpisuje z angielską Peaceville Records. Brytole obiecywali „złote góry” – kontrakt na trzy albumy, trasu po Europie, słowem żyć nie umierać, zespół się ucieszył na myśl o stabilizacji i możliwości skupienia się na tym co się lubi najbardziej. Jak legenda głosi na koncercie w klubie Fugazi na scenie szampan lał się strumieniami…
Idylla nie trwała długo niemal analogicznie jak w przypadku Imperatora i innych tego typu zespołów aspirujących o wyjście z podziemia rzeczywistość okazała się brutalna niczym ich muzyka. Na obiecankach niestety się skończyło, cenny czas uciekał na oczekiwaniu do wejścia do studia by wysmażyć swój debiut długogrający – kto wie czy gdyby album wyszedł na przełomie 1991/1992 a niedługo potem następne kariera Armagedona nie wyglądałaby tak jak ich kolegów z Vader. Wróćmy jednak z sennych marzeń do skrzeczącej rzeczywistości. Zespół otrzymał zimniejszą i na pewno bardziej gorzką niż szampan wiadomość o „braku możliwości wywiązania się z warunków kontraktu przez stronę angielską”. To musiało boleć, zwłaszcza, że zespół miał kilka ofert i niestety postawił na nie tego konia co trzeba.
Z niemałym poślizgiem zespół nagrywa w Modern Sound Studio swoją pierwszą płytę, która zostaje wydana przez Carnage Records w 1993 roku kiedy to scena death metalowa na świecie zdążyła okrzepnąć.
Invisible Circle
Niewidzialny krąg Twojego przeznaczenia - Patetyczny slogan reklamowy w Thrash’em All obwieścił pojawienie się oczekiwanego debiutu. „Niewidzialny krąg” zebrał fenomenalne recenzje i przez wielu uznany był za jeden z najlepszych ówczesnych płyt death metalowych.
Ponurymi pomrukami otchłani zaczyna się „Death Liberates” średnio szybkie wymiatanie z nagłym przyspieszeniem. Od razu rażeni jesteśmy dawką brutalnych riffów i gardłowym, w miarę czytelnym growlem. Brzmienie albumu jest surowe - nie licząc archaicznego intra(ewidentnie nie przetrwało próby czasu) sprawdza się to idealnie. Oryginalne iskrzące się solówki o lekkim orientalnym zabarwieniu przełamują falę totalnego sonicznego spopielania. Rytmiczny Bas w outro dobija każdego komu się udało jeszcze stać o własnych siłach.
Jak to nie pomogło to niszczeni jesteśmy dynamicznym „In the Land of Uncertainty” z jeszcze bardziej radykalnymi zmianami tempa począwszy od dołujących walców po gwałtowne podmuchy.
Groza sączy się nadal w dekadenckim „To The End Of My Life”, przegniłe riffy i pulsująca sekcja rytmiczna straszą niczym spazmy nieumarłych. Chaotyczna solówka poprzedza ostateczną kulminację.
Brudną gitarą powoli rozkręca się „The Circle Of False Truths” chaotyczny z początku na chwilę zamiera by skrupulatnie oprawiać swą ofiarę. Jest to zdecydowanie bardziej techniczne oblicze Armagedon, zresztą ten zespół nie tłucze bezmyślnie a z polotem i pomysłem. Jak na rok 93 nie było to jeszcze tak powszechne(oczywiście nie są to połamańce pokroju Death chodź i takie zdarzały się porównania.). Środkowy monstrualny instrumentalny pasaż robi dobre wrażenie, po niej Krizz szyje nie do końca przemyślaną solówkę ale to drobiazg , całokształt kopie sprawiedliwie.
Soczystym przejściem zaczyna się „Get to the Limits”. Ciężki lekko rozmyty riffy wraz z resztą akompaniamentu raczą nas kolejnym udanym brutalnym pasażem. Nieco połamana rytmika i oldschoolowa ekstatyczna solówka - pierwsza klasa. Bezlitosny finał tradycyjnie nie bierze jeńców.
Bardzo intensywny z atomową siłą niszczenia perkusją Czyczyna. „Two Faces” to jeden z najbrutalniejszych momentów na Invisible Crcle. Potężny riff i słodko mruczący bas. W połowie utworu smutno rzęzić zaczynają gitary przygotowując nas do obłąkanej solówki.
Nie ma lekko również w „From Beyond Oneself” kolejny monstrualny riff, który trochę dłużej powinien zagościć w pamięci. Totalna niezwykle krwawa łaźnia. Precyzyjny rytm niczym uderzenia tasaka oddzielające mięso od kości. Jatkę przełamuje niespodziewana symfoniczna wstawka. Po niej niczym echo świdrująca solówka. Sławek swym wokalem epatuje niezwykłą ekspresją, wyrzutem pomieszanym z niezwykłym żalem. Utwór eterycznie rozmywa się na sam koniec.
Jeszcze większy chaos panuje i włada w „Pictures of Reality”. Sprawia wrażenie nieprzewidywalnego. Growl przechodzący w zawodzenie, zmienne tempo, chaotyczna solówka nic dodać nic ująć muzyczny Armagedon. Warto temu utworowi poświecić więcej uwagi i wsłuchać się w wszelkie niuanse i patenty jakie prezentują instrumentaliści.
Zdecydowanie bardziej poukładane łojenie mamy w „Obsessed By The Past”. Furiacki wrzaskliwy growl, kolejne niesamowita praca perkusisty . Gra Czyczyna była zdecydowanie jednym z mocniejszych atutów tego zespołu.
Dzieło apokalipsy dopełnia „...Instead Of Epilogue” podobnie jak na poprzednim wydawnictwie zespół oczarowuje bardziej klimatycznym graniem będącą wisienką na torcie zniszczenia. Szybko jednak utwór przeradza się w nawałnicę śmierci i pożogi. Doskonały bezwzględny finał. Schowane i rozmyte riffy atakują z oddali by dać upust w bardziej wysuniętej psychodelicznej solówce wyrwanej z zaświatów. Napięcie narasta za sprawą Slavo, który growluje co raz szybciej i riffem Krizza od którego bije zaduma.
Niestety docenienie przez fanów i recenzentów to nie wszystko, po mimo ambicji, umiejętności i idei zabrakło znów szczęścia, jedna błędna decyzja wykoleiła tą śmiercionośną lokomotywę. W 1994 roku zespół postanawia zawiesić działalność, Krizz już przed wtedy prorokował „może kiedyś, jak Feniks z popiołów, może kiedyś… Armagedon powstanie!” ale to już inna historia…
Invisible Circle po dwóch dekadach nadal zabija, nie ma mowy o jakimkolwiek dezaktualizacji. Zbrodnią jest, że ta płyta jest zapomniana i najprawdopodobniej szerzej nieznana wśród dzisiejszych słuchaczy.
Chwała, że Apocalypse Production dziesięć lat temu wydała oba wydawnictwa w ramach trzeciej odsłony Unholy Bible of Polish Death Metal, ratując te klasyki przed kompletnym zapomnieniem.
 
.
Ignatius
O mnie Ignatius

♤Everything louder than everyone else♤ Entuzjasta hard'n'heavy

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura