Ignatius Ignatius
230
BLOG

Dwie dekady Przymierza: Morbid Angel - Katowice 23.11.2014

Ignatius Ignatius Kultura Obserwuj notkę 0

Morbid Angel bogowie death metalu nawiedził Polskę grając trzy sztuki w Gdańsku, Warszawie i Katowicach. Trasa ta odbyła się z nie lada okazji – trudno w to uwierzyć, jeszcze trudniej się z tym godzić, ale fakty są nieubłagane. Kamień milowy death metalu - Covenant– to wspaniałe metalowe przymierze ma już 20 lat (w zasadzie to już 21) a album na literkę A doczekał okrągłe ćwierć wieku. Z tej okazji Anioły zagrały w całości swoją wspomnianą trzecią płytę. Dla każdego fana metalu była to uczta doskonała, stąd frekwencja jakiej dawno nie widziałem, w katowickim Mega Clubie. Album został odegrany w kolejności zgodnej z programem albumu, początkowo Vincent miał problem z mikrofonem, przez co nie było go za bardzo słychać w fragmencie „Rapture”. Z czasem było tylko lepiej i nawet w miarę selektywnie. Niektórzy narzekali, że supporty zagrały głośniej niż gwiazda wieczoru. Zapomniał bym wtrącić małą dygresję, zawsze miałem mieszane uczucie do tej płyty, prawdopodobnie wina produkcji którą zmaścił Flemming Rasmussen bo oczywiście po wgryzieniu się w tę muzykę naprawdę ciężko nie docenić kunsztu kompozytorskiego. Zaledwie w trójkę David Vincent, Pete Sandoval i Trey Azagthoth w 1993 roku spłodzili potężnego demona. Dlatego tym bardziej należało się wybrać na ten gig aby móc usłyszeć jak powinna brzmieć ta płyta, masywnie, przestrzennie i niesamowicie mrocznie. Tak właśnie jak tego już pamiętnego wieczoru w Katowicach. To było święto starej szkoły, bowiem w secie przewijały się dwa, trzy utwory, głównie te promujące album, dlatego najbardziej cieszyły utwory, które od wielu lat nie były grane – co jest skandalem, bo pozostawić w zapomnieniu takie utwory jak „Pain Divine”, „Lion’s Den” jest niewybaczalne. Układ utworów na albumie sprawił, że koncert był niebywale dynamiczny, po szybkich ciosach następowały bardziej masywne, ultra ciężkie granie. Jednym z bardziej wyrazistych utworów był klasyk „Angel of Disease” ze swoim szarpanym, dekadenckim panczurskim zacięciem. Po klimatycznym przerywniku „Nar Mattaru”, który niestety pozbawiony został kluczowego efektu „skakania” po kanałach (cóż na szczęście zawsze można sięgnąć po płytę w domowym zaciszu) wprowadzał do dania głównego albumy czyli największy „przebój” Morbidów – „God of Emptiness” z słynnymi chórkami Vincenta, które zabrzmiały zabójczo. Na drugie danie poleciała przekrojowa wiązanka przebojów: perfekcyjnie wykonany „Where the Slime Live” z Domination, który był jednym z najlepszych momentów koncertu. Niestety nie można tego samego powiedzieć o „Bil Ur-Sag, który został zagrany niedbale i tak jakby na 50% - szkoda, bo to miał być najbrutalniejsza egzekucja tej sztuki. Dobrze się zrobiło dopiero paradoksalnie w „Existo Vulgore” z nieszczęsnej płyty przyporządkowanej literce I. Na całe szczęście zespół godnie skończył swoimi największymi utworami „Immortal Rites” i „Fall from Grace”. Reakcja publiczności była nieoceniona, wszyscy zgodnie wtórowali w upiornym wyciu Treya co robiło duże wrażenie. Oba utwory zostały zagrane potężnie, widać i słychać było, że zespołowi udzielają się emocje młynu, który dzielnie pracował i potwierdzał wybitność polskich fanów. Warte odnotowania były dwa skoki z balkonu będące próbą stage divingu na poziomie ekspert/kaskader. Cóż takie uroki dobrego koncertu – znów zapachniało oldschoolem.

Niestety w drugiej części koncertu, jak na złość zespół masakrował nie tylko wspaniałą muzyką ale i światłem stroboskopowym, które tylko wzbudzało agresję i było nieznośnie. Rozumiem w jednym bądź dwóch utworach użyć tego dla wzmocnienia efektu ale na dłuższą metę, było to delikatnie rzecz ujmując męczące. Jak już ktoś zauważył mimo wszystko kwestie oświetlenia było dopracowane i nawiązywało do poszczególnych okładek zespołu. Najlepsze wrażenie robiła konfiguracja barw z Domination, które rozchodziły się po twarzy Treya tworząc intrygujący efekt. To się zresztą tyczyło całego wizerunku scenicznego zespołu – Trey mechanicznie przechylał głowę raz w lewo, raz w prawo i swą mimiką dawał do zrozumienia, że nadzoruje pozostałą część akompaniamentu. Najbardziej widowiskowy był perkusista Tim Yeung, który podrzucał pałeczki, był jedynym członkiem zespołu, który headbangował i ogólnie grał bardzo ekspresyjnie co kontrastowało z statyczną postawą gitarzystów.  

Może nie powinienem porównywać ale koncert Vader, który również odgrywał swoją trzecią płytę i EPkę Sothis bardziej mnie porwał. Przyznaję uczciwie, że to była profesjonalna, bardzo dobra sztuka, jeżeli ktoś nie był może żałować i pluć sobie w brodę. Ja osobiście co prawda mam jednak mieszane odczucia, że zbyt wyrachowany był ten koncert, zabrakło mi pewnej spontaniczności, intensywności i magii, ale na to miał wpływ taki a nie inny repertuar z czym oczywiście się liczyłem. Swoje zrobiło co chwile przerywanie koncertu, żeby chyba Panowie złapali oddech, co burzyło dynamizm, z drugiej strony zabieg ten pozwalał w lepszym skupieniu chłonąć poszczególne utwory.

Stay Morbid!

Ignatius
O mnie Ignatius

♤Everything louder than everyone else♤ Entuzjasta hard'n'heavy

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura