Ignatius Ignatius
250
BLOG

You Wanted the Best? - Relacja z najwspanialszego rock’n’rollowego show na Ziemi

Ignatius Ignatius Kultura Obserwuj notkę 2

You Wanted the Best? - Relacja z najwspanialszego rock’n’rollowego show na ZiemiMarzenia należą do bardzo istotnych sfer w życiu każdego człowieka, niektórzy dla nich po prostu żyją. Podobno zawsze jest lepiej gonić króliczka niż go łapać, ale osoby o bujniejszej wyobraźni i marzyciele, nie powinni mieć problemu z nowymi marzeniami do zrealizowania. Do niedawna dla autora niniejszego wywodu, jednym z najskrytszych muzycznych marzeń było przeżycie koncertu Black Sabbath w niemal oryginalnym składzie - koncert w Łodzi wskoczył na sam szczyt oznaczony tabliczką „koncert życia”. Jednocześnie naszła mnie niewesoła refleksja, że po takim koncercie, każdy inny gig będzie tylko kolejnym koncertem nie mogący się równać z ideałem – ot mniej lub bardziej udanym, ale nie mającym startu do koncertu życia. Oczywiście już w tedy, a nawet wcześniej roiły się inne marzenia pt. Led Zeppelin, AC/DC, KISS, ten pierwszy pewnie pozostanie tylko w sferze marzeń, na drugi wybieram się do Warszawy... Koncert KISS plasował się dotychczas między nieosiągalne do momentu, gdy okazało się, że trasa na 40 lecie zespołu zawitała do Europy, zahaczając m.in. o czeską stolicę ! Zawsze stawiałem sobie pytanie o to dlaczego KISS nie przyjeżdża do Polski (praski koncert szybko niestety rozwiał moje wszelkie wątpliwości, ale o tym będzie później), na szczęście do Pragi nie jest zbyt daleko, co razem z wyjątkowo uczciwym kosztem biletu zaowocowało szansą realizacji kolejnego marzenia. Nie wahałem się długo będąc pod presją czasu i sparafrazowanego motta ks. Twardowskiego: śpieszmy się chodzić na koncerty legend - tak szybko odchodzą...

W praskim metrze parę godzin przed sztuką, można było dostrzec ucharakteryzowanych fanów na wzór swoich faworytów - bez żadnej dyskryminacji roiło się od wymalowanych klonów Gene Simmonsa, Paula Stanleya, Petera Crissa/Erica Singera, Ace Frehley/Tommiego Thayera. Jeszcze weselej było przed areną O2 gdzie wszyscy zainteresowani koncertem przygotowywali się pijąc różnego rodzaju trunki (obowiązkowe stoisko Jägermeister), nabywając oficjalne gadgety, robiąc samojebki z starannie ucharakteryzowanymi fanami zespołu. Miniszokiem kulturowym była obsługa koncertu, kultura ludzi, którzy sprawnie wchodzą i wychodzą z obiektu, bez żadnych ekscesów zarówno przed jak i po koncercie – to była miła odmiana od tego co zwykle obserwuje na naszych koncertach.

Niezwykle trudno będzie opisać to co się działo w praskim O2 8.06. b.r., po koncercie KISS spodziewać się można wszystkiego, od lar niezliczone legendy krążą wokół tej widowiskowej maszynki do mnożenia pieniędzy. KISS to taki mobilny rock'n'rollowy Las Vegas, który spełnia obietnicę - You Wanted the Best?! You Got The Best! oczekiwanie na te słowa dłużyły się mentalnie tygodniami, napięcie rosło i nagle chyba cała Praga wystrzeliła w górę - ilość i częstotliwość odpalania wszystkich pirotechnicznych zabawek podczas koncertu KISS dorównuje chyba tym jakie widzimy podczas miejskich spędów Sylwestrowych... Po pierwszej fontannie ognia czterech bohaterów wieczoru będących esencją: heavy metalowego kiczu, glamu, kampu …, nazwijcie sobie to jak chcecie, amerykanie w momencie rozpalili kolejną odsłonę największej rockoteki w Układzie Słonecznym - na co zresztą publiczność również eksplodowała spazmami euforii, bo jak inaczej zareagować na „Detroit Rock City”? - jeden z wielu hymnów i przebojów KISS. Gig zaczął się tak jak w filmie o tym samym tytule i można było poczuć się przez chwile jak bohaterowie tej szalonej komedii.

Wspomniałem na początku o braku koncertów KISS w Polsce, mogło to być spowodowane tym, że nie mamy obiektu w którym amerykańscy showmeni mogliby rozwinąć skrzydła. Do tego potrzeba by obiektów większych niż katowicki Spodek czy łódzka Atlas Arena. Zostają jeszcze stadiony ale wiele by widowisko straciło na brzmieniu, jak wiadomo w hali zespół brzmi kosmicznie, o czym świadczą najlepiej amatorskie nagrania na youtubie. Szczęśliwym trafem był to koncert z okazji czterdziestolecia istnienia zespołu, dzięki czemu setlistą był, przekrojowy the best of skupiający się w 99% z starszych płyt. Miłośnikowi KISS zawsze czegoś braknie, ale jak na pierwszy raz można powiedzieć, że zagrali wszystko co mieli zagrać. Od wspomnianych największych hitów , mocarnego „Detroit Rock City” przez ultraprzeboje, które znają chyba wszyscy, mowa oczywiście o „Rock'n'Roll All Nite” i „I Was Made for Loving You”. Mnie najbardziej cieszyły kawałki reprezentujące strasznie niedoceniony debiut: jak można nie docenić płyty na której są takie heavy metalowe klasyki jak „Black Diamond”, czy „Deuce”? Z rarytasików trafił się nawet „Cold Gin” ale wolałbym chyba bardziej energetyczny „Strutter”. Dużym i bardzo miłym zaskoczeniem byłą obecność aż trzech utworów z płyty Creatures of the Night(1982), jest to jedna z najcięższych płyt w dyskografii zespołu i to na tej płycie można usłyszeć bardziej techniczną grę ś.p. Erica Carra. Album ten oprócz czadowego utworu tytułowego, reprezentował jeszcze bardziej czadowy „War Machine” przed którym Gene Simmons zionął ogniem i wyzywająco wbił płonącą żagiew w scenę rozpoczynając rock’n’rollową batalię .To co odróżnia koncert KISS od innych koncertów to fakt, że przez te całe 1,5h cały czas coś się d z i e j e, praktycznie nieustające kaskady płomieni, huk petard, świetlne i laserowe ewolucje współgrające z rock’n’rollową jazdą. Przede wszystkim wrażenie robi kondycja tego zespołu - nie dość, że mają pełny makeup (prekursorzy corpsepaintingu jakby nie patrzeć) to do tego zbroje, buty na niemałych koturnach w których cały czas grali, tańczyli, skakali, rzucali się na kolana... już w tym momencie ma się wrażenie, że będąc na koncercie KISS - to tak jak by się było na wszystkich koncertach, a przecież to zaledwie początek.  Doskonale widać, że wiele zespołów próbuje dorównać zjawisku KISS, swoim scenicznym zachowaniem i przepychem. Największe wrażenie zrobiły na mnie popisy solowe każdego z instrumentalistów, które były kompletem czterech gwoździ programu. Każda z partii solowych dowodzi, że widowisko widowiskiem, ale techniki i talentu zespołowi nie można odmówić. Słynny performance Gene 'Demona' Simmonsa z wywaleniem ozora i pluciem krwi przez lata kłóciło mi się ze stylistyką zespołu, który radośnie pląsa przy „Rock'n'Roll All Nite” - teraz już z autopsji wiem, że ma to sens a cały wstęp poprzedzający „God of Thunder” sprawia, że wszystkie black metalowe pandy mogą zawiesić gitary na kołku*. Gene Simmons ze swoim dosłownie topornym basem, jeszcze dosłowniej odleciał na burzową chmurę z której ciskał swoje heavy metalowe, ciężkie gromy. Tak, celowo szufladkuję i podkreślam heavy metalowość tego zespołu, bo można się spierać nad przyporządkowaniem stylistycznym tego zespołu, ale po tym koncercie wiem już na pewno, że to czysty (amerykański) heavy metal. Zresztą najlepiej odpalić sobie najpopularniejszy album Alive i chyba nikt nie powinien mieć większych wątpliwości.  KISSowy idol genderystów - Paul Stanley, pod czas występu kilkakrotnie wspominał, że jego dziadek pochodził z Czech, przez co jak dodał - wszyscy przybyli na koncert stali się członkami rodziny, a przynajmniej zostali zaproszeni do KISS Army. Podobnie jak Gene Simmons, narcystyczny Paul Stanley również odleciał, i to w głąb publiczności, na specjalną wyspę po to aby całe 02 mogło go adorować podczas jego solowego popisu oraz epickiego „Love Gun” – dla mnie ten kawałek tym razem kasuje cały power metal*. Banalny w wykonaniu pomysł podświetlenia ogromnej dyskotekowej kuli, okazał się spektakularną grą świateł, dzięki czemu na moment KISS porwał nas w centrum Wszechświata, w czym dodatkowo pomógł Paul, który (niestety tylko) zaintonował „Stairway to Heaven”  

Popisy człowieka kota i człowieka z kosmosu, co prawda wypadły mniej efektownie niż dwa powyższe - solo na gitarze, z którego wystrzeliwane były fajerwerki, czy podnoszona platforma perkusisty, który się chwile wyżywał nad swoim zestawem, było jednymi z wielu atrakcjami,  ale ogólnie wpisywały się w niesamowitą atmosferę koncertu i nie można niczego im zarzucić – no chyba, że się widziało np. na DVD inne, bardziej efektowne sola tych muzyków. Tak jak już to podkreślałem, przez te magiczne półtorej godziny było wszystko co fan muzyki rockowej może sobie wymarzyć, było widać i czuć, że pomimo tego, że ten zespół od początku był wyrachowany i nastawiony na odniesienie spektakularnego sukcesu komercyjnego, to jednak wszyscy przez te cztery dekady doskonale się bawią i wkładają w to serce – naprawdę nie przeszkadza fakt, że jest to plastikowe serce oblepione konfetti, cekinami, sztuczną krwią...

 

 

*wiem przesadzam, ale na tę chwilę te konfabulacje najlepiej opisują wrażenia jakie ten koncert wywarł na mnie i chyba większość osób tamtego wieczoru.

Ignatius
O mnie Ignatius

♤Everything louder than everyone else♤ Entuzjasta hard'n'heavy

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura