Ignatius Ignatius
502
BLOG

Thunder!!! Thunderstruck!!!: AC/DC - Relacja

Ignatius Ignatius Kultura Obserwuj notkę 6

Kangury nie rozpieszczają bardzo licznej grupy swoich fanów odwiedzinami z antypodów. Pierwszy raz w 1991 roku w Chorzowie na legendarnym Monster of Rock – kiedy to z naturalnych przyczyn nie dane mi było podziwiać. Następnie pojawili się dopiero w 2010 roku na warszawskim Bemowie… tutaj niestety już z własnej winy przegapiłem ów koncert, przez co tracąc nadzieję, że kiedykolwiek ich jeszcze zobaczę, plułem sobie w brodę aż do chwili kiedy okazało się, że jednak AC/DC przyjedzie w 2015 roku na koncert promując swoją najnowszą płytę Rock or Bust(2014). Koncert ten stał się w momencie priorytetem najwyższej rangi, z duszą na ramieniu odliczałem dni do sprzedaży biletów i w ogormnym stresie walczyłem o bilety – udało się ,byłem jednym z tych szczęśliwców, którzy nabyli jeden z puli biletów, która wyczerpać się miała w przeciągu godziny.

AC/DC jak chyba wiadomo każdemu, należy do rock’n’rollowego ogólnoświatowego fenomenu, a może nawet nie zawężajmy tego sukcesu do rock’n’rolla. Śmiało można patrzeć na australijski zespół z perspektywy kulturowego zjawiska, które przecież trwa już ponad cztery dekady. Po takiej rekomendacji, można wymagać wyjątkowego widowiska i takie też było, nie licząc faktu, że najlepsze czasy ten zespół ma dawno za sobą i niestety sztuka na basenie narodowym była tylko malutką miniaturką show o monstrualnej skali jakie można podziwiać np. na No Bull. Mimo wszystko poziom koncertu był naprawdę satysfakcjonujący, było prawie wszystko to co miało być i gdyby nie to, że zespół brzmiał jakby go odtwarzano przez telefon komórkowy, co nie było oczywiście winą dźwiękowców ani tym bardziej zespołu, tylko naszego cudownie przepłaconego obiektu, który może do haratania w gałę się nadaje, ale na pewno nie nadaje się jako obiekt w którym gra się koncerty z krwi i kości. Zresztą, to żadna nowina, Stadion Narodowy ukatrupił już nie jeden światowej klasy koncert. Przykra sprawa, niezależnie od tego, gdzie słuchacz się umiejscowił skazany był na chaos, odbijającego się dźwięku, osoby przypadkowe (zawsze mnie boli, że takich jest bardzo wiele i zajmują miejsca osobom, które bardziej doceniłyby rangę wydarzenia) kompletnie nie wiedziały o co chodzi. Chapeau bas dla dźwiękowców, którzy walczyli przez cały koncert o jakość brzmienia, jakby od tego zależało ich życie. Momentami udało się z tej zerowej akustyki sprawić, że zespół brzmiał nawet selektywnie (przynajmniej z perspektywy płyty, trybuny podobno nie miały tyle szczęścia).Naprawdę dziwię się organizatorom, że popełniają seryjne samobójstwo decydując się na taki akustyczny koszmarek. Niestety jesteśmy jeszcze nienasyconym, wyposzczonym postprlowskim narodem, który rzuca się na takie wydarzenia  płacąc każde pieniądze by móc te kilkadziesiąt minut poobcować z żyjącymi (jeszcze) legendami. Mimo wszystko przyjdzie taki dzień, kiedy to przestaniemy się nabierać i bardziej rozważnie będziemy podchodzić do tematu i prędzej czy później na takich obiektach jak wspomniany stadion, będą widniały, ziejącą pustką wyrwy. W tedy może ktoś pójdzie po rozum do głowy i nie będzie kierował się tylko chytrością ale i szacunkiem dla swojego żywiciela.

Po tej przydługiej acz koniecznej dygresji wróćmy do 25.07, kiedy to nawet aura była wyjątkowo bojowo nastawiona i przywitała Australijczyków solidną burzą. Publiczność powoli wypełniająca stadion, miała podwójną uciechę skandując Thunder!, gdy niczym echo odpowiadały grzmoty – takie rzeczy tkwią w pamięci bardzo długo. Na rozgrzewkę zagrał kalifornijski rhytm’n’bluesowy zespół Vintage Trouble. Była to krótki ale niezwykle energetyczny koncert, jeden z najciekawszych suportów jakie ostatnimi czasy widziałem. Czuć było od zespołu – zwłaszcza, od czarnoskórego frontmana Ty Tylera autentyzm i charyzmę. Gwoździem programu był odważny stage diving wykonany przez Tylera, co się spotkało z wielkim entuzjazmem. Rozglądając się po arenie nie sposób nie było zachwycić się mrowiem pulsujących kiczowatych rogów, które w takim nagromadzeniu wyglądało imponująco, prawie wszystko do około pulsowało na czerwono.

Punktualnie o godzinie 21:00 wyświetlono filmik, mogący kojarzyć się z kasowym przebojem filmowym Grawitacja (2013), astronauci, grzebiący coś przy satelicie nagle są świadkiem jak piekielny okruch skalny mknie na kursie kolizyjnym w kierunku Ziemi. Na szczęście okazało się, że to tylko AC/DC przyleciało i z hukiem rozpoczęło swoje rock’n’rollowe przedstawienie. Wrażenie robiła koncertowa muszla w zwieńczona rogami, która w chwili zderzenia eksplodowała czerwonymi fajerwerkami. Mocne wejście, „Rock or Bust, typowym dla zespołu kawałkiem, dużo większe wrażenie zrobił stary dobry „Shoot to Thrill” kawałek ze słynnej Back in Black (1980), do której, szczęśliwie nie raz wracano tamtego wieczoru. Setlista była niemal wymarzona, długi konkretny set, obfitujący w przeważającej mierze, w kawałki ze starego repertuaru. Szkoda tylko, że The Razor’s Edge (1990) reprezentował tylko oczywisty „Thunderstruck”, szkoda tym większa, że ta płyta ma równe 25 lat a za garami obecnie siedzi Chris Slade – perkusista, który jedynie na tej płycie się udzielił. Cóż nie można mieć wszystkiego, grunt, że posypały się niczym z rękawa praktycznie same killery zespołu, było mocne „Hell Ain’t a Bad Place to Be”, ultra-hiper-szlagiery „Back in Black”, kiedy to cały stadion w refrenie gromko krzyczał i przedrzeźniał Briana. Po słabszym co nie znaczy, że złym „Play Ball” przywalono jednym z moich osobistych faworytów „Diry Deeds Done Dirt Cheap”, na którym to po raz pierwszy pojawiły się u mnie oznaki zdartego gardła – szczerze mówiąc, nie spodziewałem się tego kawałka. Po raz pierwszy w 100% Stadion Narodowy odleciał przy świdrującym riffie Angusa, który oznaczać musiał jednoznacznie oszałamiającą heavy metalową burzę „Thunderstruck”. Po takim energetycznym ciosie zespół zabrał nad w małą podróż w czasie, kiedy to AC/DC jeszcze raczkowało, grając o równie wysokim napięciu mocnego rock’n’rolla „High Voltage”. Ponadczasowość tejże nieśmiertelnej stylistyki, potwierdził jak na AC/DC dosyć świeży utwór liczący tylko 5 lat „Rock’n’Roll Train” z przedostatniego krążka. Na półmetku pojawił się jeden z gwoździ programu, wielki, ogromny dzwon. Ponure spiżowe razy wprawiły mnie w momencie w hipnotyczny stan – chyba tak naprawdę dopiero wówczas dotarło do mnie, że jestem na koncercie AC/DC. Trudno opisywać emocje na pograniczu radości i wzruszenia, jeden z utworów, które słuchało się od zawsze, nareszcie słuchało się na żywo – i nie był to koncert 4 Szemry w Szczawnicy. Angus jako stały punkt programu w trakcie koncertu gubił garderobę, początkowo ubrany w czerwony mundurek, nie obyło się bez solówki zagranej krawatem – tak to jest jeden z tych autentycznych inkarnacji rocka. Kolejnym dla ochłonięcia przerywnikiem był ostatni reprezentant ostatniej płyty „Baptism by Fire” –niestety kawałki z Rock or Bust wypadają bladziej przy takich przebojach jak „You Shook Me All Night Long”, rzewna balladka, która ucieszyła zwłaszcza wszystkie diablice. Wyjątkowo purytańskie były owe diablice, które ograniczyły się tylko do pokazywania staników. Dla mnie największą niespodzianką było odkurzenie „Sin City” z Powerage (1978), niesłusznie niedoceniany krążek, który miał pecha, że jest usytuowany pomiędzy Let There Be Rock (1977) i Highway to Hell(1979). Zresztą druga część koncertu zapoczątkował przemarsz pocztu samych wielkich utworów, takich jak „Have a Drink on Me” – tym sposobem AC/DC zagrało połowę swojej najpopularniejszej, czarnej płyty. Czarci czad potęgował „Shot Down in Flames” a istne piekło osiągnięto w „T.N.T.”, jest to jeden z tych kawałków, który potwierdza, że w prostocie siła. Pojawienie się ogromnej korpulentnej pani do towarzystwa oznaczać mogło tylko jedno W H O L E  L O T T A  R O S I E !!! Jeden z największych i najcięższych mocarzy jakie AC/DC z siebie wykrzesał w Warszawie. Kolejnym reprezentantem trzeciej płyty był „Let There Be Rock” z gargantuicznie rozpasaną solówką Angusa Younga, który swoim piorunującym popisem umiejętności udowodnił, że oprócz prostych riffów potrafi cuda wycisnąć z gryfu swojej gitary. Ta (chyba) kilkunastominutowa solówka, w trakcie takiej gitarowej uczty łatwo zatracić poczucie czasu, ten jeden z najbardziej charakterystycznych gitarzystów wszechczasów przeszedł samego siebie, powtórzę to jeszcze raz, Angus udowodnił, że nie tylko słynnie z groteskowego uczniowskiego ubranka. Można mieć tylko żal, że to był tylko  jeden moment, gdy zespół (konkretnie Angus) wchodził z publicznością w interakcję. W trakcie tej gitarowej uczty, w pewnym momencie Angus zaczął posępnie riffować, co skojarzyło mi się z „The Razor’s Edge” ale niestety to były tylko złudzenia.

Po krótkiej przerwie zespół wrócił bisować i jak nie trudno było się domyśleć ostatecznie przez Warszawę przebiegła autostrada z piekła rodem. W tym momencie nawet najbardziej ospałe jednostki podskakiwały i pląsały w rytm „Highway to Hell”. Niestety już na sam koniec AC/DC wytoczył finałowe działa aby oddać epicki hołd wszystkim wyznawcom rocka. Sześć pięknych dział z okładki siódmej płyty zakończyły ten wspaniały gig.

Kangury wycisnęły z siebie wszystkie poty, zagrały bite dwie godziny, łącznie 20 kawałków (!) – najwięcej z wszystkich trzech koncertów jakie do tej pory AC/DC zagrało w naszym kraju. Widowiska KISSów nie przebili ale jak sobie porównam ostatni koncert Judas Priest i to jak dali ciała w Łodzi… to aż się nóż w kieszeni otwiera i sam ostrzy… Co prawda można mieć zastrzeżenie do AC/DC, że po każdym utworze robili, krótką pauzę, co definitywnie zabiło dynamizm sztuki, ale to naprawdę drobiazg, w porównaniu z tym jaki wielki był ten koncert. Gdyby jeszcze tylko Malcolma nie zabrakło, to byłaby pełnia szczęścia ale cóż taka jest kolej rzeczy, z którą należy się powoli oswajać.

Zobacz galerię zdjęć:

Ignatius
O mnie Ignatius

♤Everything louder than everyone else♤ Entuzjasta hard'n'heavy

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (6)

Inne tematy w dziale Kultura