Jeszcze ciężej robi się w„When the Dead Walk on the Earth”, stara szkoła rzeźnickiego zabijania, przebojowość przekuto na tą nawiązującą do pierwszych dwóch krążków. Klasyczne, złowrogie zwolnienia również wróciły z przygnębiającą solówką Franka przygotowującą grunt dla drugiej w wykonaniu Boudewijna, która wymyka się z pod kontroli niczym żywioł nieposkromiony. Nastrój grozy kontynuowany jest w„You Could Make Me Kill”, smutne melodie przeplatają się z szatkującymi brudnymi ostrzami gitary na pierwszym planie. Średnie tempo wystarcza dla tej opowieści, wokalista deklamuje growlem w dynamiczny, zróżnicowany sposób. Ed wybija rytualny rytm, utwór przeradza się wreszcie w dojrzały death metal godny weteranów gatunku. Ozdobą utworu jest interesująca nieoczywista solówka, która przechodzi w typowe, heavy metalowe bieganie po gryfie. Wracamy do rytmicznego srogiego pasażu, wokalista obłąkańczo prowadzi dialog sam ze sobą, by w końcu wybuchnąć gniewem. Finałowa furia narasta aż się wszystko kotłuje, bez chwili wytchnienia lecimy dalej, rozbrykany„Malicious Intent”, to przysmak dla smakoszy, dłuższy siarczysty pasaż, rozpędzony, dobrze zagęszczony, przez moment mamy więcej przestrzeni po czym mielimy dalej. Rozmazana gitara w tle, impet perkusji sprawia, że powietrze miło zaczyna drgać. Nareszcie Ed dał upust swoim emocjom i umiejętnościom, potężna siła rażenia w tym utworze jak i na całej płycie to w dużej mierze jego zasługa. Wszystkie nuklearne przejścia, dewastujące uderzenia i morderczy groove a wszystko dopieszczone odpowiednim brzmieniem. Jak tu się dać pochłonąć przestrzennemu wyburzaniu obiektów, wszystko poukładane jak w pudełeczku, gitara złowrogo mruczy, wyczuwalne partie basu, perkusja dobija, rozdrabnia, mieli, miesza.
To nie jest krótka płyta, wyposzczony zespół nazbierał materiału nie mal na dwie przeciętnej długości death metalowe krążki. Nie każdy za jednym zamachem skonsumują ten album ale nie można powiedzieć, że znajdują się na nim zbędne wypełniacze. Wręcz przeciwnie znajdują się na niej wartościowe opusy takie jak jeden z najdłuższych na płycie„Rogue State”, który powoli wyłania się niepokojąc hałasem. Co raz intensywniejsze dźwięki rażą nasze uszy, gitara nieśmiało płynie smutną rzeką, powolne tempo, nostalgia znów zagościła w naszych głośników. To tylko chwilowe załamanie pogody, narasta gniew bijący z uderzeń Eda, gitarzyści również zaczynają co raz bardziej denerwować swoje gitary. Atmosfera gęstnieje, duszny groove rozpanoszył się na całego, dosypano krzty mechanicznego rytmu, który nie gryzie się z dominującym naturalnym pierwiastkiem. Wybijająca z pantałyku jest fraza
Hello, hello, is there anybody out there?
Who sees the end of a nation
Hello, hello, is there anybody out there?
Who sees them live in the hell of their own creation
która razem z sielską melodią gitary Boudewijna brzmi jakby ją żywcem wydarli z Chapter 13(1998) - jedna z nielicznych reminiscencji tamtego okresu. Gdyby to był pierwszy z brzegu death metalowy zespół napisałbym pewnie, że to odważny krok, jednak w przypadku Gorefest jest to chleb powszedni. Brudna, niechlujna solówka zapowiedzią przejścia w jeden z najbrutalniejszych i najszybszych przykładów ludobójstwa na tejże płycie. Jest to również jeden z najbardziej charakterystycznych utworów na całej La Muerte(2005).
Poziom poprzedniego kawałka podtrzymuje„The Call” - kolejny przykład arcymistrzowskiego rzemiosła. Jan-Chris rozpoczął krwawym wstępem na basie, wokalnie nawiązujący do dwóch poprzedników, oczywiście kompozycja jest minimum 10x brutalniejszy i cięższy niż najostrzejsze momenty na obu wspomnianych płytach. Znów Gorefest pokazał, że ekstrema potrafi być cholernie infekująca i przebojowa a przy tym tak zręcznie żonglować emocjami i zmianą tempa, w tym utworze kumulują się gniew, apatia, rozpacz i ból wszelkiej maści. Południem zawiało wewstępie do„Of Dead and Chaos (A Grand Finale)”, na dobre porwano nas na zapadłą dziurę, gdzie do ostatniej kropli potu zgłębiać będziemy tajemnicę słońcem spalonego pustkowia. Tak słońce bywa bezlitosne ale jakże sprawiedliwe. Zespół przełączył swój arsenał w tryb oszczędzania amunicji, postawiono na klimat i kunszt gitary. Pod tak oldschoolowym tytułem -„Exorcism”, kryje się oldschoolowy Gorefest, jadowity ale nadal wyważony pełen technicznych zawijasów i łamańców. Popisowy numer pod względem umiejętności technicznych, przy tym nie jest to sztuka dla sztuki.
Bezpardonowym szlachtowaniem jest„Man Too Fall” palący żywą błyskawicą gitarowe intro w momencie generuje pandemonium. Troszku więcej takich bezwzględnych ciosów powinno się znaleźć na albumie, oczywistymi środkami – bo jak inaczej nazwać ten kroczący akord, szeleszczącą, bezduszną podwójną stopę, i nawiedzone szepty? Niby najkrótszy utwór, a jakże bogaty w pomysły i do tego ta solówka na sam koniec...
W„The New Gods”, wracamy do tej holenderskiej knajpy z death'n'rollowym szyldem, przyznać trzeba, że w drugiej połowie, na całego rozkręciła się ta płyta. Rasowy kawałek z trochę z słodkimi melodyjkami ale do przełknięcia jest to wszystko biorąc pod uwagę całokształt. Przejmujący apokaliptyczny nastrój, niczym odliczanie do ostatecznego nieuniknionego. Czuć to w partiach wokalnych i przede wszystkim w zniewalającej delikatnej atmosferycznej gitarze. Momenty wręcz balladowe przeplatane są z death metalowym zniszczeniem w sposób tak umiejętny, że nic ze sobą się nie gryzie bowiem jedno wynika z drugiego.
Jednym z moich osobistych faworytów jest„‘Till Fingers Bleed” w, którym zanurzamy się w pulsującą, wrząca rtęć, jest gęsto i słodko metalicznie, temperatura stopniowo podkręcana i zaczynamy wyparowywać razem z toksycznymi oparami. Cytat z jednego z najpierwszych heavy metalowych standardów w drugiej połowie świadczy tylko, że inklinacje do lat '70 jak były tak są ale teraz przynajmniej są uzupełnieniem wizji tego zespołu.
Tytułowa Śmierć to niespełna dziesięciominutowa uczta ekstremalnego klimatycznego grania, wspaniały instrumentalne zwieńczenie jednego z najmocniejszego powrotu połowy ubiegłego dziesięciolecia. Duszne złowrogie, oszczędne death/doom metalowe burzenie zastanego krajobrazu. Wspaniałe dzieło poświęcone największej inspiracji dla tego pod gatunku muzyki metalowej. Akustyczne plamy, i smażenie czarnej płyty, że aż sama kostucha zaczyna się ślinić ostrząc kosę swą, na żniwa dusz. Czego tu nie ma w tym utworze? Jest to ekstrakt z całego albumu, wspaniałość w najczystszym wydaniu, który ani trochę się nie dłuży.
Bardzo mocna pozycja, nadal świeża i interesująca, zespół wrócił w idealnym momencie, żeby nie było za cukrowo album jest pewnie wyrachowanym posunięciem ale nie zmienia to faktu, że jest to kawał porządnego death metalowego rzemiosła niepozbawionego gorefestowego piękna. Szkoda tylko, że dobra passa trwała zaledwie dwa lata, chodź z drugiej strony, gdyby Gorefest miał znów popełnić ten sam błąd to może i lepiej, że zespół tym razem skończył z klasą. Kto wie, może to jeszcze nie koniec? Do trzech razy sztuka? Myślę, że dla nie jednego taka wizja byłaby kusząca, gdyby wrócili jeszcze i zagrali kilka koncertów... Myślę, że w tym wypadku fanki już każdą fryzurę lidera by zdzierżyły.