Ignatius Ignatius
110
BLOG

Cum on Feel the Noize of Mega Therion: Slade / Therion - Relacja

Ignatius Ignatius Muzyka Obserwuj temat Obserwuj notkę 1

Im dalej brniemy w tegorocznym wyjątkowo niemajowym, zasmarkanym maju tym gorzej… a przecież tak pięknie się zaczął (przynajmniej dla mnie) majówką we Wrocławiu. W koncertowym harmonogramie dla wielu miłośników gitarowych brzmień, stanowi od dawna honorowe miejsce. Dla tych co szarpią druty jest to wyjątkowa okazja, aby dla formalności stawić się i pobić kolejny rekord Guinnessa. Osobiście wolę rolę biernego uczestnika za to mocno zasłuchanego, w to co dane zespoły mają do zaoferowania. Tegoroczny przegląd zespołów w każdym z trzech dni był spektakularny. Organizatorzy zdecydowanie stawiają na różnorodność stylistyczną, dbając o to, aby każdy mógł nakarmić swój gust.  

Żałując z braku możliwości przeżycia wszystkich trzech dni 3-majówki, po dość trudnej selekcji zdecydowałem się na dzień pierwszy. Karta przetargową okazała się obecność legendy glam rocka w postaci Slade. Inne zespoły również były nad wyraz kuszące: poczynając od pastiszowego Nocnego Kochanka, który jest w trakcie ogrywania swej najnowszej płyty po zespół zamykający pierwszy dzień majówki Therion, który zresztą też jest całkiem świeżo po wydaniu premierowego materiału. Niestety z bólem serca muszę się przyznać, że spóźniłem się na Napalm Death – jestem przekonany, że nie zawiedli i pokazali jak się od najlepszej strony, (w małym stopniu, ale jednak przyczynili się do tego organizatorzy, którzy nie poinformowali o procedurze wymiany biletów na rzecz obowiązkowych opasek na ręce). Koncerty grane były na dwóch scenach. Niestety w dużej mierze występy zachodziły się na siebie, dlatego, Ci co nie opanowali sztuki bycia jednocześnie w dwóch miejscach stawali przed trudnym wyborem.

Nocny Kochanek

Wybierałem się na koncert śmieszków z Nocnego Kochanka od dłuższego czasu, ale jakoś zawsze coś wypadało. Sądząc po wciąż niegasnącym płomieniu popularności, nie muszę przybliżać na czym polega fenomen grupy. Jak już poruszam kwestie pirotechniczne to szkoda, że występ odbył się jeszcze za dnia - co to za randka w ciemność skoro było całkiem widno?! Sporo utraciła na tym ognista oprawa, jednak zespół zdecydowanie bronił się z jednej strony muzyką jak i nieodłącznym jajcarsko sucharowym (dla niewtajemniczonych należy dodać - z pełną premedytacją) zachowaniem scenicznym i nieodłącznym, obciachowo przejaskrawionym wizerunku. Set zdominowany, był przez jeszcze ciepły trzeci album z nieprzeciętnym hiciorem o koniu na białym rycerzu na czele. Wykonanie na żywo niejednego mogło zaskoczyć. Zwłaszcza, że perkusista Dominik Wójcik całkiem zgrabnie odegrał nastrojowy wstęp na flecie.

Nie mogło w tym heavy metalowym kabarecie zabraknąć sztandarowych kawałków z poprzednich krążków takich jak: „Andrzeju…” „Dziabnięty”, „Zdrajca metalu”, „Dziewczyna z kebabem” (niestety grany już na bis, kiedy to udałem się na występ następnego zespołu). Mnie osobiście najbardziej brakowało kawałka „Wielki wojownik”, ale to nic bo sądząc po reakcji fanów odniosłem wrażenie, że nie to było najistotniejsze co grali tylko to, że w ogóle grali. Publiczność dzielnie wtórowała wokaliście w zarówno starszych jak i nowych kawałkach. Nieskutecznie nawoływała do tego aby Krzysztof Sokołowski pokazał dupę, doszło nawet do ciekawej mutacji „ściany śmierci” polegającej na… prezentacji tańca towarzyskiego w mosh picie (sic)

Dlatego warto przynajmniej raz wybrać na koncert Nocnego Kochanka by zobaczyć na własne oczy zaangażowanie ludzi pod sceną i po prostu pozytywnie pobawić się przy starym dobrym heavy metalu. Pomimo prześmiewczego charakteru tekstów i wizerunku scenicznego błędem byłoby lekceważyć umiejętności techniczne poszczególnych muzyków (niedowiarków odsyłam do macierzystej grupy Night Mistress). Kamp w wykonaniu Nocnego Kochanka nadal się broni i dowodzi, że nie jest jeno sezonowa fanaberia.

Slade

Niestety aby nie przegapić początku występu Slade musiałem poświęcić fragment bisów Nocnego Kochanka. Miło że organizatorzy rozmieścili telebimy i po drodze z jednej sceny na druga można było w pewnym stopniu kontrolować poczynania zespołu na scenie.

Bez opóźnień na głównej scenie rozpoczął swój występ zespól Slade w składzie: Dave Hill (gitara), Don Powell (perkusja), John Berry (wokal, bas, skrzypce), Russell Keefe (wokal, klawisze). Pierwsza dwójka wyżej wymienionych stanowi połowę członków pierwotnego składu Slade.

Czystą przyjemnością była możliwość posłuchania na żywo 70. minutowego setu składającego się z samych hiciorów. Pokuszę się o stwierdzenie, że było esencjonalnie… w zasadzie zabrakło może jedynie ich popularnego bożonarodzeniowego kawałka... ale chyba podczas majówki nikomu, w głowie była zimowa aura. Z drugiej strony cóż weterani mogli innego zaprezentować? Skoro nawet nie mają, po co silić się na premierowy materiał. Dobrze zdając sobie z tego sprawę, że nawet na milimetr nie zbliżą się do chwały swych złotych lat...

Tego typu zespołu to żywy skansen (w brew pozorom piszę to w bardzo pozytywnym sensie) a występy to ostatnia szansa po obcowania z muzyką graną choćby w najmniejszym stopniu przez oryginalnych muzyków. Widmo profesjonalnych cover bandów i hologramów na dobre zainstalowane zostały w show biznesie.

Wróćmy jednak do naszych glamowych dziadków, którzy nadal posiadają moc sprawiania, że mimowolnie nóżki same przytupują w rytm muzyki. Obok mnie pod scena przeważały raczej szpakowate głowy uzbrojone w nostalgiczne spojrzenia - pytanie czy patrzące jedynie na groteskowe popisy gitarzysty na scenie, czy też w głąb wspomnień z własnej młodości? Zresztą pewnie jedno nie wyklucza drugiego. To był rasowy rock and roll grany przez rasowych rock and rollowców.

Nie tylko ja czekałem na skoczny szlagier pt. „Run Runaway” z obowiązkowym wstępem zagranym na skrzypcach (zaszczytna rola przypadła basiście). Żeby dobrze się rymowało Slade poprawił kawałkiem „Far Far Away”. Nie muszę chyba wspominać jak wielką furorę wśród wrocławskiej publiczności sprawiła kultowa ballada „Everyday”, to zdecydowanie był jeden z tych najbardziej magicznych momentów… chociaż wolałem, gdy grano gorące przeboje pokroju „Mama Weer All Crazee Now”, czy „Cum on Feel the Noize” – jeden z największych hymnów Slade, którym postanowili uwieńczyć swój występ.

Zachowanie sceniczne, wszystkie figlarne ruchy gitarzysty stonowany, ale jednak posiadający znamiona glamu wizerunek - na finał przygotowano nawet efekciarską gitarę o fikuśnym wyglądzie i podświetlanym na niebiesko gryfie (sic).

Ujmującym gestem basisty było założenie specjalnej koszulki na bis. Na awersie widniała flaga Union Jack a na rewersie polskie barwy narodowe. Odbiór tym bardziej milszy, gdy rozpatrzymy to w kontekście zbliżającego się Dnia Flagi Rzeczpospolitej Polski (z czego zespół pewnie nawet nie zdawał sobie sprawy). Cóż od zawsze rozczulają nas tego typu chwyty – wystarczy, że byle grajek pomacha Polską flagą ze sceny i publiczność jest kupiona…

Repertuar był przekrojowy, jak wspomniałem nastawiony na przeboje, który starannie zostały rozplanowane, tak aby zadbać o odpowiednią dramaturgię. Przyczepić można się jedynie od biedy do brzmienia, które na mój gust było nieco przebasowane, (piszę to z perspektywy bycia centralnie na przeciwko sceny). Mimo że koncert do najbardziej widowiskowych nie należał, to jednak miał swój nostalgiczny urok. Sądzę, że ten sam gig zagrany w warunkach klubowych jakościowo zyskałby znacząco. Kolejni wielcy odhaczeni, dobrze się złożyło, bo dzięki temu mogłem obejrzeć mentorów KISS w akcji, niedługo przed zbliżającym się krakowskim koncercie.


Therion

Finał (jak na finał przystało) pierwszego dnia był iście epicki. Wszystko za sprawą występu sztokholmskich gigantów metalu symfonicznego - Therion. Początek występu był niepozorny pochopne wnioski wyciągnąłem z jeszcze wówczas niepełnego składu, który pojawił się na scenie. Z czasem, stopniowo skład rozrastał się aż w końcu na scenie zaroiło się i zrobiło całkiem tłoczno. Ostatecznie Therion wystąpił jako septet. Odnośnie kwestii personalnych, to dzieje Theriona są delikatnie rzecz ujmując burzliwe, niezliczone zmiany składów, nierzadko z albumu na album. Jak wiadomo ostatecznie z oryginalnego składu pozostał jedynie mózg całego przedsięwzięcia Christofer Johnsson (wiosło, gardło). Występ uświetniał udział śpiewaczek operowych, które zniewalały publiczność syrenimi głosami. Jak było widać i słychać mieliśmy do czynienia z świetnie zaaranżowanym koncertem. Również w przypadku Therion nie można było mówić o nie wiadomo, jakim widowisku. Jednak pod kątem choreografii przyznać trzeba, że co prawda subtelnie ale jednak działo się.

Set był dynamiczny, przekrojowy od Theli (1996) obejmujący również monumentalne -ostatnie trzypłytowe dzieło Beloved Antichrist (2018) - przeliczając na winyle daje nam to album sześciopłytowy (a i owszem ukazał się również i w takiej wersji). Co prawda jedynie w roli otwieracza posłużył „Theme of Antichrist”, ale zawsze coś.

Pomimo, że Therion sprawnie przeleciał się po swej bogatej dyskografii, to całość była niezwykle spójna. Nie odczuwało się przesadnej pompatyczności (chórki znają swoje miejsce w stadzie) tam gdzie dla dramatyzmu należało je uwypuklić, istotnie brylowały. Bardzo dobrze zobrazowane zostało kształtowanie się stylu i konsekwencja obrania swej ścieżki artystycznej od połowy lat 90. do dnia dzisiejszego. Kto liczy na powrót do brzmienia z pierwszych płyt, nadal będzie zawiedziony. Tak jak stojące za mną komando weteranów, zakochanych w czwartym krążku. Dawało temu wyraz skandując przez pół koncertu tytuł Lepaca Kliffoth (1995). Niestety na marne zdzierając gardła. Biedni niewtajemniczeni nowicjusze przede mną mocno zdziwieni nie wiedzieli, co się dzieje wymieniali się zdezorientowanymi spojrzeniami. Rozumiem, że Therion ma dość bogatą dyskografię i można się w tym wszystkim pogubić, ale żeby nie znać tak przełomowego dzieła w historii zespołu?

Koncert był bajeczny, osobiście najbardziej cieszyły mnie te najstarsze kawałki, płyty z Theli (1996) – „Cults of Shadow” i zagrany na bis „To Mega Therion”, który spotkał się z najbardziej żywiołowym przyjęciem, co zresztą nie powinno dziwić. Jednak uczciwie przyznać trzeba, że to właśnie materiał symfoniczny, a raczej „operowy” powalał swym rozmachem i kunsztem. Szwedzkiemu zespołowi udaje się jak mało któremu, zachować optymalne proporcje nie zapominając, że jest to przede wszystkim muzyka metalowa.

Bezpośrednio po koncercie słyszałem głosy rozczarowania, że wszystkie orkiestracje i partie klawiszowe nie były grane na żywo, niektórzy zarzucali playback partii operowych… co do drugiej kwestii jestem niemal przekonany, że byłoby to niemożliwością. Za to jestem w stanie zrozumieć tych, którzy mają pretensje o brak obecności klawiszowca na scenie – wtedy występ choćby pozornie zyskałby na autentyczności. Niemniej w ostatecznym rozrachunku nie ma dla mnie to większego znaczenia. Koncert był na poziomie oczekiwań, które były niemałe.

Szkoda mi koncertu Napalmów, ale i tak byłem usatysfakcjonowany poziomem imprezy, nagłośnieniem i to że mogłem odhaczyć Slade z listy dinozaurów.


Ignacy J. Krzemiński

Zobacz galerię zdjęć:

Nocny Kochanek
Nocny Kochanek Slade Therion
Ignatius
O mnie Ignatius

♤Everything louder than everyone else♤ Entuzjasta hard'n'heavy

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura