Ignatius Ignatius
224
BLOG

Kamp All Nite: KISS - Relacja

Ignatius Ignatius Muzyka Obserwuj temat Obserwuj notkę 0

18.06 Po dwóch dekadach od pierwszego zapowiedzianego koncertu (który nie doszedł do skutku, ze względu na niesatysfakcjonującą ilość sprzedanych biletów) największe rock ‘n’ rollowe show na ziemi, w końcu odbyło się w naszej części świata. KISS nawiedził krakowską Tauron Arenę po raz pierwszy i ponoć ostatni raz (hmm gdzieś już coś takiego kiedyś słyszałem…).

Dla mnie i wielu zebranych KISS w Polsce, samo w sobie było niesamowitym wydarzeniem. Na przekór temu, że w naszym kraju KISS miał zawsze renomę popkulturowego żartu - nigdy tego nie mogłem pojąc tak, jakby z założenia muzyka rockowa, była „poważna” a jeden KISS miał czelność wyłamać się od tej reguły. W dużej mierze wpływ na to miała premiera albumu Dynasty (1979) który opacznie „zrozumiany” sprawił, że polscy słuchacze najprawdopodobniej powyciągali pochopne wnioski (to tak jakby przekreślić Stonesów za twórczość lat 80.) Oczywiście, że to kwintesencja amerykańskiego kiczu - ten zespół w założeniu przecież taki miał być, zapisując się na stałe w historii popkultury. Stając się jej ucieleśnieniem. Dziwne to tym bardziej, że generalnie stylistycznie KISS, tak bardzo nie odstaje od choćby wielbionego bezgranicznie AC/DC (przesada? rzeczywiście aż taka duża?).

Główne show poprzedził występ Davida Garibaldiego - malarza performera, znanego z udziału w America’s Got Talent (talent show, to jest dopiero plaga naszych czasów…). Pokaz polegał na dynamicznym i niezwykle ekspresyjnym malowaniu obrazów, pod wpływem fragmentów utworów, które leciały w tle. Na oczach zebranej publiczność namalowane zostały portrety Jimmiego Page’a, Ozziego Osbourna i oczywiście zespołu KISS (z autografami wszystkich członków zespołu), który można było „wygrać” będąc wylosowanym podczas loterii odbywającej się za pośrednictwem specjalnej platformy.

Ot ciekawostka, równie dobrze mogło by jej nie być - szczerze wolałbym aby KISS wtórował ZZ Top jak to miało miejsce dzień później w Pradze.

You Wanted the Best?!

Stało się! Marzenie wielu zgromadzonych w Tauron Arenie spełniły się w momencie, gdy zwyczajowo padły powyższe słowa.

Szaleństwo rozpoczęło się wraz z pierwszymi dźwiękami „Detroit Rock City” - trudno o bardziej mocny otwieracz - jeden z tych riffów, które się wielbi od pierwszego usłyszenia. Od samego początku widowisko było iście wybuchowe jak na KISS przystało. Co chwila odpalane były sztuczne ognie i detonowano petardy. Trudno sobie wyobrazić ich koncert bez porządnej dawki pirotechniki, w tej kwestii mało, kto może się z nimi mierzyć. Szybko poprawiono kolejnym mocnym ciosem z Destroyer (1976) – „Shout It Out Loud”.  

Od ostatniej trasy nieco się zmieniło – począwszy od wspaniałej scenografii, której potencjał wykorzystany został całkowicie. Zwłaszcza podczas solowych popisów poszczególnych muzyków. Poprawiły się wyświetlane animacje, które dla lepszego efektu wspierane były przez elementy scenografii (wyświetlony smok rzeczywiście ział na prawo i lewo potężnymi podmuchami ognia).

Oczywiście pewne elementy są stałe i muszą się na koncercie KISS przewinąć niczym rytuały. Do moich ulubionych należą ziejący ogniem Gene Simmons, który po wszystkim „wbił” w scenę płonącą pochodnie podczas „War Machine”. Nieodłączny krwotok w trakcie solówki na basie poprzedzający jeden z najcięższych kawałków KISS – „God of Thunder”. W trakcie, tegoż utworu Gene wzniósł się za pośrednictwem platformy pod same burzliwe niebiosa. Podczas „100 000 Years” Eric Singer popisał się całkiem niezłym popisem solowym, wspomaganym przez ruchome elementy scenografii.

Set jak widać nastawiony był na stare dobre przeboje. Dominowały co dziwić nie powinno utwory z KISS (1974) i Destroyer (1976).

Bardzo mocnym i pociesznym punktem programu był popis umiejętności gitarzysty Tommiego Thayera (od 2002 r. zastępuje Ace Frehleya), który ratował swą gitarą świat przed inwazją obcych. Solówkami strącając latające spodki. Całość miało charakter starej gry video, sam pomysł i wykonanie: kwestia wykorzystania potencjału scenografii, wizualizacji z ruchomymi platformami i strzelającą fajerwerkami gitarą zrobiły ogromne wrażenie.

Porównując z tym co grali podczas trasy na 40. lecie cieszy mnie fakt wyraźnego odświeżenia repertuaru. Dużą niespodzianką dla mnie było uwzględnienie utworu z płyty Hotter than Hell (1974) –„Let Me Go, Rock 'n' Roll”. Jeszcze milszym zaskoczeniem był bis podczas, którego zagrano nietuzinkowe i znaczące utwory w historii grupy: „Beth” i „Crazy, Crazy Nights” - zwłaszcza z tego pierwszego, perkusista Eric Singer doskonale sobie poradził z tą piękną balladą.

Ponadto z okresu bezmakijażowego oprócz wyżej wspomnianego hitu z Crazy Nights (1987) (w zasadzie jeden z nielicznych z tamtego okresu) i „Lick it Up”, do setu wskoczył jeszcze „Heaven on Fire” z płyty Animalize (1984).

Gwoździem programu był przelot Paula Stanleya, który wylądował na maleńkiej wyspie otoczonej przez rozgorączkowaną publiczność. Wcale im się nie dziwie, to mogło oznaczać tylko jedno, jeden z tych najbardziej wyczekiwanych utworów wieczoru, potężny pocisk wystrzelony z spluwy miłości - tytułowy kawałek z albumu Love Gun (1977).

Tym razem Paul na jednym kawałku nie poprzestał i z podestu zagrał jeszcze „I Was Made for Lovin' You” - o ironio, to był jeden z tych momentów gdzie Tauron wzbijał się na wyżyny euforii - niby taka pogardzana płyta a jednak przewrotnie sentyment okazał się silniejszy. Osoby pamiętające premierę Dynasty (1979), usłyszawszy dyskotekowy puls basu Simmonsa, pozrywały się z krzesełek. Co poniektórzy nawet pościągali koszulki - istne szaleństwo.

Podnieceni fani wydzierali się, że czterdzieści. lat na to czekali, ujmująca była wypowiedź dwóch kumpli, tu posłużę się cytatem – „gdybyś mi w 79. Powiedział, że pójdziemy razem na KISS to powiedziałbym, że jesteś pojebany...”

Jak już jesteśmy przy osobie Paula Stanleya wypada się odnieść do zarzutów, które co raz częściej przewijają się w licznych komentarzach w internecie odnośnie rzekomego playbacku. Szczerze nie wiem czy Paul Stanley wspomaga się tego typu nieczystymi sztuczkami, jeżeli tak to jest to przykre, zważywszy na to, jak bardzo słuchacze rocka są wyczuleni na kwestie autentyzmu, zwłaszcza tego scenicznego. Nagłośnienie było bardzo dobre i odniosłem wrażenie, że Paul jednak śpiewa na żywo – chyba, że to jest doskonała mistyfikacja bo w „Love Gun” jego głos wcale nie brzmiał tak doskonale potężnie. Wydaje mi się, że słychać było zmęczenie - może sobie to zbyt mocno racjonalizuje, ale skłaniam się do wersji, że jednak całość było na żywo a przynajmniej w to mocno wierzę.

Tradycyjnie koncert zakończył hymn „Rock and Roll All Nite”, podczas którego bezwzględnie utopiono krakowską Tauron Arenę w konfetti.

You Got the Best! 

To był wielki koncert, który zapadł głęboko w pamięci wielu spośród zgromadzonych fanów wymalowanych gości ery kosmicznej, żywcem wyjętych z kart komiksowych. Jest tylko jeden szkopuł, jak się zobaczy KISS to później koncerty innych zespołów wydają się takie zwyczajne, jakby czegoś im brakowało… coś za coś najważniejsze, że Polski oddział KISS Army może nareszcie poczuć się spełnionym!

Ignacy J. Krzemiński

Zobacz galerię zdjęć:

David Garibaldi
David Garibaldi KISS
Ignatius
O mnie Ignatius

♤Everything louder than everyone else♤ Entuzjasta hard'n'heavy

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura