Tekst jest skrótem z dziennika podrózy do Azji Centralnej w 2008 roku. O Morzu Aralskim będą dwie części.
Poszukiwanie transportu
Morze Aralskie od połowy XX wieku wysycha. Wysycha coraz szybciej. Od 1960 roku poziom wody opadł o 17 metrów! Dwie rzeki, które doprowadzały do niego wodę giną w piaskach pustyń i na polach bawełny. W efekcie uzbeckie miasto portowe Moynaq, które obok Aralska było największym portem rybackim nad Aralem jest w tej chwili położone 160 km od obecnego brzegu. Morze dzieli się na część wschodnią z płaskim pustynnym wybrzeżem, do którego nie da się dojechać, bo na przeszkodzie stoją słone bagienne piaski oraz część zachodnią, gdzie na jej zachodnim brzegu jest wysoki stromy klif. Klif sam w sobie jest ładny, a dodatkowo umożliwia daleki widok na wyschnięte dno i odległą linię brzegu uświadamiającą ogrom tej ekologicznej katastrofy.
Gdy przyjechaliśmy do Nukusu, wiedzieliśmy jedynie, że chcemy jechać nad tą zachodnia część oraz że należy być ostrożnym wobec kierowców, którzy będą oferowali podróż swoim osobowym samochodem. Asfalt kończy się zaraz za Moynaqiem, a po dnie jeziora na pewno może pojechać tylko samochód terenowy. Gdy więc jakiemuś kierowcy zapalały się dolary w oczach i twierdził, że nas zawiezie bez problemu, machaliśmy tylko ręką. Zrezygnowani i zmęczeni, zadzwoniliśmy do Tazabaya, z którym byliśmy wstępnie dogadani telefonicznie i umówiliśmy się na spotkanie w hotelowej knajpie. Pomimo późnej pory nie robił żadnych problemów.
Droga przez pustynię
Ostatni w ciągu najbliższych dwu dni, poranny prysznic w zimnej wodzie, zakończył się urwaniem węża od natrysku. Na szczęście dało się go jakoś wcisnąć z powrotem w metalową obudowę, więc mogłem spłukać z siebie resztki mydła. Hotel Nukus, w którym się znaleźliśmy, cały był w opłakanym stanie. Popękane szyby, porwane łóżka, porozbijane kafelki w łazience, nie wspominając o rozpadającym się dosłownie w rękach prysznicu. Jednak jest nadzieja. Na parterze trwa remont. I robota naprawdę się toczy! Sądząc po tym co widać, to może być z tego jeszcze niezły standard. Ktoś ewidentnie postanowił zainwestować. Poprzedniego dnia, gdy szukaliśmy samochodu nad Aral, zajrzeliśmy do drugiego w mieście hotelu Taszkient, ale tam poza niezłą dyskotekową mordownią nie funkcjonowało chyba nic. I nie wyglądało, żeby trwał jakiś remont.
O umówionej porze czekał na nas kierowca w swoim UAZie. Kierowcą był rodowity Karakałpak o okrągłej twarzy i wąskich oczach. Niezwykle kontaktowy, miły, sympatyczny, a jednocześnie bardzo taktowny i nie narzucający się w żaden sposób swoim pasażerom. Na imię miał Szymbergen, albo jakoś tak.
Po niecałych dwu godzinach jazdy zatrzymaliśmy się w Kungradzie na zakupy. Gdy minęliśmy ostatnią wioskę, skończyła się jakakolwiek zielona roślinność. Pustynia miejscami była poprzecinana płytkimi równoległymi rowkami w odstępach kilku metrów. Szymbergen wyjaśnił, że robią tutaj eksperymentalne próby wprowadzenia specjalnych słonolubnych roślin, które pozwolą zatrzymać piasek na miejscu. W czasie piaskowych burz, sól z wysychającego morza potrafi zawędrować kilkaset kilometrów dalej. Woda gruntowa jest zasolona i większość roślin nie jest w stanie tego wytrzymać. Na razie jednak te eksperymenty nie przynoszą chyba oczekiwanych rezultatów, bo pustynia jest sucha i jałowa.
Na horyzoncie majaczyła skarpa płaskowyżu Ustiurt. Plato, jak mówią miejscowi. W miarę jak płaska wyniosłość powoli zbliżała się do drogi, tak droga robiła się coraz bardziej wątła, jakby traciła siły i ochotę do dalszej podróży wobec niepokojącego zjawiska. Tuż przed podjazdem, spłoszony wypalonymi w słońcu skałami, skończył się asfalt. Wjechaliśmy pomiędzy kamieniami na górę i dalej toczyliśmy się już wyschniętymi koleinami poprzez brunatną pustynię, bez jednego żywego krzaczka. Zatrzymaliśmy się w miejscu, gdzie jakich prastary strumień wyżłobił kiedyś krótka dolinę. Ponoć kiedyś widać stąd było morze. Teraz widać jedynie brązowo-żółty horyzont.
Po około stu kilometrach rozjeżdżających się na różne strony dróg minęliśmy ogrodzone gospodarstwo Gazpromu. Szyby wydobywcze są na dnie jeziora. Domki pracowników leżą na skarpie. Na mapie miejsce jest oznaczone jako Komsomolsk na Ustyurte. Absurdalny widok. Zapomniałem spakować mapę. Zapytałem kierowcę, czy nie ma swojej mapy tych okolic, bo chciałbym zobaczyć gdzie dokładnie jesteśmy, ale kierowca nie miał mapy. Skąd zatem wie którędy jechać? Odpowiedział z uśmiechem: mapę mam tu, w mojej głowie! Kiedyś wziął go ze sobą znajomy, który też ma UAZ-a. Przyjechali do niego jacyś zachodni turyści i chcieli jechać nad morze. On twierdził, że owszem, zna drogę, ale potrzebny mu drugi samochód, bo turystów zbyt wielu. Na każdym rozjeździe się zatrzymywał i dzwonił do Szymbergena:
- Szym? Jak jechać?
- No przecież podobno wiesz jak jechać?!
- Dobra dobra, gadaj szybko, żeby turyści się nie zorientowali!
- Wiesz co? Jednak ja pojadę pierwszy.
Dokładnych map tu nie ma i najpierw trzeba przejechać kilka razy tą trasę, by się nie pogubić. A wszystko wygląda niemal tak samo. Każde rozwidlenie dróg to jałowa i sucha okolica. Z pomocą przychodzi może licznik kilometrów, bo nie dostrzegłem żadnych wstążek ani innych znaków szczególnych pozwalających się zorientować w tym pustkowiu. Minęliśmy niewielkie stadko dzikich wielbłądów (co one jedzą?). Wcześniej zatrzymaliśmy się jeszcze przy ruinach latarni nad wielkim niegdyś jeziorem Sudachye. Kiedyś wskazywała drogę łódkom płynącym z okolic Moynaku, dzisiaj można stąd jedynie podziwiać (czasem) zieloną równinę, poprzetykaną resztkami błękitnych tafli wody.
Monotonia pejzażu działała na towarzystwo usypiająco. Ja zaś nie mogłem oderwać oczu od horyzontu, na którym od kilku godzin nie widziałem śladu nie tylko człowieka, ale w ogóle czegokolwiek żywego. W pewnym momencie kierowca wskazał na wrzynający się ostro pomiędzy skały zjazd: - tędy będziemy wracać do Moynaqu. Jeszcze 50 kilometrów na północ i będziemy na miejscu.
Resztki Morza Aralskiego
Po ponad dziewięciu godzinach jazdy po wypalonym i suchym półpustynnym stepie dotarliśmy do celu. Kierowca nagle skręcił w kierunku krawędzi klifu i wjechał na wąską drogę schodzącą stromo w kierunku brzegu Morza. Koleiny wiły się malowniczo pośród zielonych, brązowych, żółtych i czerwonych skał. Okolica wyglądała tak, jakby ktoś postanowił zrobić tu wystawę wszystkich możliwych rodzajów minerałów. Jeden pagórek wyglądał w miarę normalnie, porośnięty wysuszonymi brunatnymi krzaczkami. Ale już następny pokryty był czymś rodzaju wulkanicznej zwietrzeliny w kolorze butelkowej zieleni. Jeszcze dalej przestrzenie pokryte gruba warstwą soli. Za chwilę żółty piasek i w końcu dotarliśmy do plaży.
Szymbergen zatrzymał samochód i powiedział, że dalej nie możemy jechać. Gdyby były dwa samochody, wtedy można: jeden się zapadnie - to drugi go wyciągnie. Z jednym samochodem jest zbyt duże ryzyko. Piasek jest niestabilny i nigdy nie wiadomo gdzie i kiedy samochód utknie w miękkim fragmencie podłoża. Temperatura nie była zbyt wysoka, od wody wiał chłodny wiatr, założyliśmy więc polary i ruszyliśmy na piechotę. Do obecnego brzegu mieliśmy do przejścia około kilometra. Sól pękała pod butami odsłaniając ukrywający się pod nią żółty piasek. Jakiekolwiek pozostałości wodorostów, patyków czy innych przedmiotów leżących na ziemi również pokryte były równomierną solną masą.
Woda Morza Aralskiego jest niesamowicie mętna. Nie wiadomo, czy całe życie wymarło tutaj z powodu zwiększającego się zasolenia, jak głosi oficjalna wersja, czy z powodu zatrucia wody chemią, co jest chyba bardziej prawdopodobne. Przy brzegu tonami leży warstwa nie tylko pustych morskich muszelek, ale również warstwa najróżniejszej maści martwych owadów.
Powrót do obozu, który w międzyczasie zaczął przygotowywać Szymbergen trwał subiektywnie dużo dłużej. Namioty i samochód zajęły niewielki płaski placyk. Kierowca wyjął składany stolik i krzesełka, zrobił prowizoryczny ruszt i na ogniu z rachitycznego chrustu zagotował wodę na herbatę i zupki chińskie. Gdy przygotowaliśmy jedzenie zapytał:
- A u was wodka jest? – spojrzeliśmy po sobie...
- No jest...?
- Bo u mienia samaja haroszaja karakalpakskaja wodka, chcecie popróbować?
- Pewnie, że chcemy! Ale najpierw coś zjemy...
Ognisko nad morzem
Wódka, którą postawił na stole nasz kierowca, pomimo tego, że była ciepła, nie była ostra i miała lekki posmak gruszki i śliwowicy. Nie mogłem się nadziwić, że jedynym surowcem była pszenica.
- To najlepsza nasza wódka – wyjaśnił Szymbergen. – Można ją dostać tylko w jednym miejscu w Nukusie. Poza Karakałpakstanem już jej nie dostaniesz.
Ponieważ każdy z nas miał w swoim plecaku spory zapas „na prezenty” i „na wszelki wypadek”, popijaliśmy sobie w promieniach zachodzącego słońca różne mocne trunki. Kierowca nie był chyba przygotowany na taki obrót sprawy, bo dotychczas woził Japończyków, Niemców albo Francuzów. Niemniej jednak do śpiewania karakałpackich piosenek nie dał się namówić.
Wysłuchaliśmy za to opowieści, jak czyste i zdrowe powietrze jest w okolicy. Rzeczywiście, nie ma w promieniu kilkuset kilometrów żadnej fabryki, jeśli nie liczyć szybów gazowych Gazpromu. A plaga kamieni nerkowych, wynikająca z pyłu solnego w powietrzu, która występuje wśród mieszkańców nadaralskich wiosek to chyba tylko wroga propaganda. Podobnie jak informacje o gigantyźmie niemowląt, zapadalności na wszelkiego rodzaju odmiany raka czy zatrucie wód gruntowych solą i pestycydami. Zastanawiałem się czy jest to objaw zwykłej ignorancji, czy też to wszystko zdawało się nie istnieć w umyśle lokalnego patrioty? Wrażenie narastało wraz z kolejnymi opowieściami.
Niedaleko od naszego obozowiska, na największej na morzu wyspie, umiejscowiony był za czasów sowieckich, tajny poligon broni biologicznej. Co tam robiono, do dzisiaj nie wiadomo, oficjalnie produkowano wąglika. Teren został opuszczony i pozostawiony samopas. Morze Aralskie wysycha, wyspa stała się już dawno półwyspem, tylko kwestią czasu może być zmaterializowanie horrorów, gdy jakiś lis albo inny zając przeniesie na zamieszkałe tereny nieznane dotąd wirusy. W 2002 roku zorganizowano podobno ekspedycję w celu neutralizacji wąglika i dziś Szymbergen tylko wzrusza ramionami. Jak do tej pory nic stamtąd nie przyszło, to pewnie już nie przyjdzie...
cdn...
Inne tematy w dziale Rozmaitości