Instytut_Misesa Instytut_Misesa
375
BLOG

Przekleństwo dobrego rządu

Instytut_Misesa Instytut_Misesa Gospodarka Obserwuj notkę 0

 

Można by pomyśleć, że jako ktoś, kto zrobił karierę krytykując rząd i wyciągając na światło dzienne różne jego grabieże, jestem na tyle inteligentny i mądry by nie spodziewać się, że istnieje coś takiego jak tzw. „dobry rząd”. W rzeczy samej, z uwagi na fakt, że jestem całkiem dobrze zaznajomiony z całą debatą na temat rachunku ekonomicznego w socjalizmie i przydzieliłem moim studentom MBA mnóstwo prac na ten temat, już dawno powinno do mnie dotrzeć, że „dobry rząd” to w najlepszym wypadku oksymoron, a w najgorszym złudzenie.

Jednak muszę przyznać, że ilekroć widzę jak rząd robi coś skandalicznego, albo jest rozrzutny, lub pozornie głupi, moje ideały „dobrego rządu” najwyraźniej dają o sobie znać i wkrótce zdaję sobie sprawę, że myślę, iż władze można nauczyć jak robić rzeczy właściwie. Na tym etapie nigdy do mnie nie dociera, że być może istnieje taka możliwość, że mechanizm działania, który znamy jako rząd, nie może w ogóle być obsługiwany we „właściwy” sposób, ponieważ nie istnieje takie intelektualne narzędzie które pozwoliłoby nam na samo właściwe określenie czym jest „dobry” lub „zły” rząd.

Nie, żeby brakowało mu zagorzałych wiernych. Zeszłego roku Paul Krugman elokwentnie rozprawiał o dobrodziejstwach państwa (o ile jest zarządzane przez „dobrych” ludzi), pisząc:

Jednak zanim Obama będzie mógł rząd uczynić „cool”, musi uczynić go dobrym. W samej rzeczy musi być „goo-goo”.

„Goo-goo”, jeśli zastanawiacie się co to, to stuletni, stary termin określający ludzidobrego rządu (ang. good government – przyp. tłum.), reformatorów przeciwstawiających się korupcji i protekcji. Franklin Roosevelt był nadzwyczajnym „goo-goo”. Uczynił rząd dużo większym jednocześnie go oczyszczając. Obama musi zrobić to samo.

Jednak zanim ktoś może się stać prawdziwym „goo-goo”, musi uwierzyć w państwo. Zobaczmy jak Krugman opisuje porażki administracji Busha:

Nie trzeba mówić, że administracja Busha to spektakularny przykład „nie-goo-gizmu”. Administracja Busha jednak nie musiała się przejmować dobrym i uczciwym rządzeniem. Nawet jeśli doznali porażki (co często miało miejsce), mogli twierdzić, że porażka ta jest potwierdzeniem ich antyrządowej ideologii, dowodem na to, że sektor publiczny nie może niczego zrobić dobrze.

Ciekawy sposób opisywania porażek rządu: obwinianie jego złego funkcjonowania oparte na twierdzeniu, że ludzie sprawujący władzę nie wierzyli, że ich władza miała legitymację i dlatego zawiedli. Przypominam sobie wiele rzeczy, które robili Bush i jego podwładni podczas jego kadencji, ale nie mogę sobie przypomnieć ani jednego razu, żeby ktokolwiek w tamtej administracji był przeciwnikiem użycia władzy. Wręcz przeciwnie, administrację Busha charakteryzowały niezwykłe nadużycia podczas ośmiu lat rządów i nie wierzę, że administracja działała w ten sposób, ponieważ jej przełożeni to leseferystyczni libertarianie. Nie przypominam sobie również Busha przypisującego winę za porażki żałosnych i nietrafionych reakcji służb państwowych na katastrofy takie jak huragan Katrina nieposiadaniu przez rząd legitymacji.

(Zauważmy, że używam tutaj logiki, czegoś czego generalnie brak artykułom Krugmana. Zamiast tego widzimy stronniczość i osobiste wycieczki w połączeniu z religią etatyzmu, czyli rzeczy których nie spodziewalibyśmy się po człowieku, który dostąpił podczas swej kariery takich akademickich zaszczytów. Podczas gdy Krugman zaciekle atakuje Austriaków w swoich pracach, nie mogę sobie przypomnieć nic autorstwa jakiegokolwiek przedstawiciela Szkoły Austriackiej, żywego bądź martwego, który czyniłby takie same stronnicze politycznie komentarze, jakie pojawiają się w artykułach i stałych rubrykach Krugmana).

Niestety, Krugman przechodzi do twierdzenia, że poprzez Nowy Ład Roosevelt stworzył aparat rządowy, który mądrze i uczciwie uporał się z gospodarczą zapaścią:

Rooseveltowi udało się nawigować bezpiecznie poprzez zdradzieckie polityczne wody, znacznie poprawiając reputację rządu, pomimo że przyczynił się do jego rozrostu. Jak ujmuje to opracowanie opublikowane ostatnio przez Narodowe Biuro Badań Ekonomicznych (National Bureau of Economic Research), „przed 1932 administracja pomocy publicznej była szeroko postrzegana jako politycznie skorumpowana”, a wielkie programy pomocowe Nowego Ładu „stanowiły unikatową w historii narodu okazję dla korupcji”. Ale „do1940 zarzuty o korupcję i manipulację polityczną znacznie ucichły”.

Dane historyczne mówią coś innego. James F. Couch i William Shughart w książce The Political Economy of the New Deal (Ekonomia polityczna Nowego Ładu – przyp. tłum.) wyłożyli przykład po przykładzie metodę politycznej kalkulacji, jaka została użyta w decydowaniu gdzie wydawać pieniądze pomocowe w ramach Nowego Ładu. Po zbadaniu reguł wydatkowania tych pieniędzy stwierdzili, że względy polityczne decydowały, które projekty będą finansowane i ile pieniędzy na nie zostanie przeznaczone.

W mojej recenzji tej książki 10 lat temu napisałem o uwagach autorów na temat wypłat dodatków do pensji w różnych stanach przez Works Progress Administration (WPA – agencja rządowa powołana do realizacji programu robót publicznych w okresie Nowego Ładu – przyp. tłum.):

Jednym z przykładów jakie podają [Couch i Shughart], jest rozmieszczenie projektów Work Progress Administration (WPA). Mając na uwadze „litościwą” naturę administracji Roosevelta, można pomyśleć, że najbardziej potrzebujący otrzymywali najwięcej pomocy. Jednak pod przywództwem Harry’ego Hopkinsa, zastępcy Roosevelta, WPA dyskryminowała stany kierując się politycznymi potrzebami Partii Demokratycznej, a rządowe pieniądze były rozdzielanie według ich krańcowego zysku politycznego.

Wysokość rekompensat była powiązana z dochodem na danym obszarze. Na przykład „pośredni” pracownik WPA w Tennessee zarabiał 23 centy na godzinę, podczas gdy jego odpowiednik w Nowym Yorku otrzymywał 1,57 dolara. Robotnicy wykwalifikowani, przy projektach WPA zarabiali 31 centów w Tennessee i Alabamie, a 2,25 dolara w Nowym Yorku. Płaca dla profesjonalisty wynosiła 34 centy za godzinę w Alabamie i 3,03 dolara w Pensylwanii.

Porównajmy opracowanie Coucha i Shugharta na temat WPA do pochwał Krugmana:

Wokrs Progress Administration miała szczególnie silny i niezależny „dział badania postępu”, który zajmował się dochodzeniem w sprawach skarg o oszustwa. Dział ten pracował tak pilnie, że w roku 1940, kiedy podkomitet Kongresu badał WPA, nie był w stanie znaleźć ani jednej poważnej nieprawidłowości pominiętej przez Dział.

Roosevelt upewnił się także, żeby Kongres nie upiekł sobie kiełbasek wyborczych przy okazji uchwalania ustaw zapewniających finansowanie dla WPA. Nie było w nich żadnych zapisów obchodzących normalne reguły przydzielania funduszy, ani żadnych innych awaryjnych środków.

Według bardzo stronniczego Krugmana rząd Roosevelta działał ze współczuciem i pracował by zaspokajać istniejące potrzeby. Według Coucha i Shugharta rząd działał…. no cóż, jak to rząd. Pieniądze Nowego Ładu były wykorzystywane do kupna głosów i poszerzenia wpływów politycznych.

Krugman nie wspomina nic o tym, że w wielu przypadkach pracownicy WPA byli zmuszani do rejestracji jako demokraci, a niektóre projekty wymagały od pracowników finansowego wsparcia Partii Demokratycznej. Lecz skoro jest on stronniczym demokratą, podejrzewam, że uważa, iż takie wymogi były częścią wdrażania „dobrego rządu”.

Innymi słowy, jeśli tylko czytamy dane historyczne ze zrozumieniem, dochodzimy do wniosku, że Nowy Ład nie był wcale ucieleśnieniem „goo-gooizmu”, czy jak tam Krugman życzy sobie to nazywać. Zamiast tego dowiadujemy się, że rząd działał wedle politycznych kalkulacji, na które zarówno Austriacy jak i ekonomiści ze szkoły wyboru publicznego wskazują od lat.

Co można na to poradzić? Szczerze mówiąc – nic. Niemożliwym jest stworzenie rządu, który będzie nakładał podatki i wydawał zgodnie z wyimaginowaną formułą, która „maksymalizuje dobro publiczne”. To są tylko pojęcia, stworzone by ukryć fakt, że jedyna kalkulacja, jaką posługują się politycy, jest oparta o polityczne koszty i zyski.

Oczywiście mówienie, że politycy dokonują politycznych wyborów, nie jest żadnym odkryciem. Nawet ludzie tacy jak Krugman są świadomi korupcji politycznej. Niemniej tak zwani postępowcy uważają, że znają sposób na stworzenie i utrzymanie „dobrego rządu”: więcej prerogatyw dla władzy wykonawczej Stanów Zjednoczonych, która byłaby zdominowana przez „bezinteresownych” biurokratów i „ekspertów”, zapewniłaby „właściwe” kierowanie zasobów, odebrawszy możliwość podejmowania decyzji z rąk wybieralnych polityków, którzy są podatni na korupcję i pozwoliłaby ludziom o najlepszych intencjach podejmować ważne decyzje.

Jednak jeśli stuletni eksperyment oddawania „niezależnym” biurokratom więcej władzy, jaki toczy się w naszym kraju, czegokolwiek nas nauczył, to właśnie tego, że biurokraci stworzyli swe własne polityczne udzielne księstwa. Problemy i błędne alokacje kapitału, jakie narzucili naszemu społeczeństwu, są gorsze niż cokolwiek, co zrobili nawet najbardziej skorumpowani politycy.

Mamy do czynienia z naturą ludzką i wdzianie szat bezinteresownego biurokraty nie zwiększy czyichkolwiek kwalifikacji do zarządzania cudzymi sprawami. Co więcej, pomysł, jakoby eksperci umiejscowieni w rządzie mieliby zarządzać właściwie, jest w najlepszym razie iluzoryczny, w najgorszym zaś niebezpieczny.

Weźmy jako przykład Bank Rezerw Federalnych (FED). FED jest tworem postępowej ery, wraz ze swą chwalebną „niezależnością” od zachcianek polityków. Jego przewodniczący, Ben Bernanke, jest zaprawdę osobą inteligentną, z obyciem w najznamienitszych kręgach akademickich. Był prymusem w szkole średniej, studiował na Harwardzie, a doktorat zdobył w MIT (Massachusetts Institute of Technology – jedna z najbardziej prestiżowych uczelni świata – przyp. tłum.). Bernanke jest ucieleśnieniem postępowości i „dobrego rządu”. Jeśli w Waszyngtonie jest jakiś „goo-goo” to jest nim Bernanke.

Jednak ten prawdziwie inteligentny człowiek niemal własnoręcznie sprowadził gospodarkę Stanów Zjednoczonych do parteru. Trzeba mu przyznać, że trzeba być kimś bardzo wyjątkowym by posiadać taki wpływ, ale Bernanke podołał. Wydawałoby się, że Bernanke jest dokładnie tym typem eksperta, jakiego chcielibyśmy widzieć pracującego w rządowych gmachach. Nie podejrzewam go o potajemne podbieranie pieniędzy lub angażowanie się w niemoralne układy typu ręka rękę myje, jak robi to wiele osób w rządzie.

Innymi słowy uważam, że Bernanke naprawdę wierzy, że postępuje właściwie. A jednak, ten człowiek okazał się chodzącą katastrofą. Dysponuje władzą pozwalającą mu działać według swego mniemania, że Wielki Kryzys nastąpił, ponieważ administracja Herberta Hoovera nie drukowała dostatecznie dużo pieniędzy. Pomysł, że inflacja jest pozytywną siłą w ekonomii, powinien być verboten dla każdego ze stopniem doktora z ekonomii, ale oto Bernanke okazuje się apostołem inflacji, przy chóralnym wsparciu innych elit „dobrego rządu”, które są dostatecznie głupie lub nikczemne by żądać destrukcji dolara.

Reakcje elit były do przewidzenia. Miesięcznik „Atlantic w ostatnim wydaniu chwalącym Bernankego oraz innych „odważnych myślicieli”, kręcił nosem, że Bernanke „jakoś znalazł czas by znieść tyrady niedouczonych finansowo kongresmanów, wygłaszane tylko po to by pokazać się w telewizji”. Cytaty Bernankego przytaczane w artykule opowiadają historię „eksperta”, który po prostu się myli:

Wielu ludzi mówiło: „Pozwólmy im upaść. To żaden problem. Rynek się nimi zajmie”. I myślę, że wiedziałem lepiej.

Jednak jest całkiem jasne, że Bernanke nie wie lepiej niż rynki. Jakie zatem były te genialne rzeczy, które zrobił w celu wprawienia w zakłopotanie tych ignoranckich rynków, które chciały zlikwidować upadające firmy? Według „Atlantic”:

Po raz pierwszy w historii obniżył docelowe stopy procentowe do niemal zera, biliony rządowych dolarów udostępnił instytucjom finansowym, rozszerzył możliwości pożyczek FED-u i poluźnił wymogi ich zabezpieczania, kupił papiery wartościowe zabezpieczone długiem konsumenckim i hipotekami za miliardy dolarów, nie dopuścił do upadku AIG, Fannie Mae i Freddie Mac…

To nie jest geniusz, to jest kręcenie prasami drukarskimi, coś co rządy już robiły w Argentynie, Zimbabwe, Boliwii, nie wspominając Niemiec Weimarskich, z dającymi się przewidzieć skutkami. Problem w tym, że żadne z działań Bernankego nie miało na celu naprawy żadnego realnego zniszczenia, jakie odniosła struktura produkcji naszej gospodarki. On po prostu zasypał rynki papierowym pieniądzem, a chóry w mediach i na akademiach śpiewały hymny pochwalne na jego cześć.

Podejrzewam, że Bernanke ustanowił przykład „dobrego rządu” dla tych elit. Po pierwsze „ocalił” gospodarkę, po drugie musiał znosić „nie-goo-goo”, takich jak Ron Paul, który najwyraźniej nie czci państwa ani postaci wytworzonych przez etatyzm.

Ci z nas, którzy rozumieją, że mechanizmy kalkulacji ekonomicznej nie są czymś, co „goo-gooizm” może z powodzeniem odtworzyć dzięki prostej błyskotliwości, z pewnością nie będą ogłoszeni bohaterami przez apostołów etatyzmu. W rzeczy samej podpadamy pod kategorię „niedouczonych finansowo”, ponieważ rozumiemy, że solidny pieniądz nie jest przeszkodą dla wzrostu i sukcesów gospodarczych.

Niestety obrońcy „dobrego rządu” nie widzą tego w ten sposób. Zamiast tego pojęcie „dobry rząd” wydaje się oznaczać lekkomyślne wydatki Waszyngtonu, niekończące się drukowanie FED-u, oraz wyciąganie kolejnych firm z tarapatów. W końcu „goo-goo” wiedzą najlepiej.

 

  Autor: William L. Anderson

Tłumaczenie: Marcin Pasikowski

Instytut Ludwiga von Misesa Instytut Ludwiga von Misesa ufundowany we Wrocławiu w sierpniu 2003 r. jest niezależnym i nienastawionym na zysk ośrodkiem badawczo-edukacyjnym, odwołującym się do tradycji Austriackiej Szkoły ekonomii, dorobku klasycznego liberalizmu oraz libertariańskiej myśli politycznej. Na blogu publikowane będą przede wszystkim komentarze naszych ekspertów oraz informacje dotyczące działalności Instytutu Misesa. Aby przeczytać więcej tekstów, zapraszamy na naszą stronę

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Gospodarka