Spacerując w Zaduszki po Zarzewskim Cmentarzu zatrzymałem się na chwilę zadumy nad grobem zmarłego nagle trzy lata temu, znanego przed laty piłkarza widzewskiej drużyny Krzysztofa Surlita.
Mimo 52 lat starał się nadal utrzymać w dobrej kondycji fizycznej i nie rozstawać się z futbolem. Serce odmówiło posłuszeństwa... Śmierć przyszła tam, gdzie przeżywał najlepsze chwile swojego życia – na boisku piłkarskim. Nikt swojej śmierci nie wybiera - on odszedł od nas prawdziwą śmiercią piłkarza.
Krzysztof Surlit należał do tych zawodników, którzy nadawali koloryt drużynie Widzewa w latach 1978-1983, zawodników, dzięki którym mówiło się o widzewskim charakterze, o Wielkim Widzewie.
Zadebiutował jako dwudziestolatek w Widzewie, grającym wtedy w II lidze, będącym solidną drużyną czołówki tabeli. Wtedy pozostawał jeszcze w cieniu swojego brata Wiesława – niezwykle solidnego bramkarza. I w zasadzie poza niezwykle bujną fryzurą niczym się na boisku nie wyróżniał. Później dwuletnia przerwa z racji służby wojskowej i powrót do Widzewa, który zdążył w międzyczasie awansować do ekstraklasy, zdobyć wicemistrzostwo Polski i zadebiutować na arenach europejskich.
Od rundy wiosennej sezonu 1977/78 Krzysztof Surlit był silnym punktem środka pola widzewskiej jedenastki. W meczu z Legią na Łazienkowskiej zdobywa gola, który dał Widzewowi remis w tym trudnym spotkaniu, a w derbach Łodzi atomowym strzałem z narożnika pola karnego nie dał szans Janowi Tomaszewskiemu. Nie dał również szans swojemu bratu, bo Wiesław, przez długi czas rezerwowy w pierwszoligowym Widzewie znalazł miejsce w bytomskich Szombierkach. Brat pokonał brata w meczu na widzewskim stadionie, w sezonie, kiedy to Szombierki rywalizowały z Widzewem o tytuł mistrza Polski. Goli w występach pierwszoligowych zdobył 30. Może nie jest to oszałamiająca liczba, ale wiele z nich miało duże znaczenie. Poza wspomnianymi dwoma, w pamięci utkwił mi gol zdobyty wiosną 1981 roku w meczu przeciwko Górnikowi Zabrze. Widzew mierzył wtedy w mistrzowski tytuł. W tym meczu zabrzanie nieoczekiwanie prowadzili i dopiero w 80 minucie padło wyrównanie. Chociaż Widzew od tego momentu nie schodził z „szesnastki” Górnika, kolejna bramka nie padała. Wreszcie na 3 minuty przed końcem sędzia podyktował rzut wolny dla Widzewa. Do bramki Górnika było dobre 30 metrów. Kibice wstali z miejsc i skandowali Surlit, Surlit! Sekunda skupienia i strzał. Piłka szybowała pod poprzeczkę bramki Górnika, a w jej kierunku bramkarz. Wydawało się, że dosięgnie tej piłki i zdoła wybić ją poza bramkę. Już miał ją na rękawicach ale niezwykła siła strzału spowodowała, że piłka odrzuciła ręce bramkarza i wpadła do bramki. Do końca meczu i długo, długo po jego zakończeniu cały stadion skandował tylko jego nazwisko.
Wielokrotnie zdobywał gole strzałami z gry ze znacznej odległości albo z rzutu wolnego. Dwukrotnie w meczach ligowych zdobywał po trzy bramki. Ambitny, walczący, nie miał dla nikogo sentymentów, o czym najlepiej świadczy gol zdobyty w meczu z bytomskimi Szombierkami, wiosną 1980r. aspirującą do tytułu mistrza Polski drużyną jego brata Wiesława.
Był ulubieńcem publiczności. Kiedy miał odejść z Widzewa wiosną 1983r. w jednym z ostatnich meczy kibice domagali się, aby zdobył gola. Widzew rozstawiał w tym meczy Cracovię po kątach, bo prowadził 6-cioma bramkami. Do pełni szczęścia kibicom brakowało bramki zdobytej przez Krzysztofa Surlita, czego zaczęli się od niego domagać. I doczekali się. Silnym strzałem zza pola karnego strzelił gola, ustalając wynik meczu na 7:0. Spełnił życzenie kibiców.
Obraz kariery piłkarskiej Krzysztofa Surlita w Widzewie byłby niepełny bez wspomnienia jego świetnych występów w europejskich pucharach. Szczytnie zapisał się w meczu z Juventusem Turyn w 1983 roku, kiedy to dwukrotnie wpisał się na listę strzelców, pokonując nie byle kogo, bo Dino Zoffa. Nie był to też byle jaki mecz, bo półfinał Pucharu Europy (wcześniejszego odpowiednika Ligi Mistrzów) – największy jak dotąd sukces Widzewa na arenie międzynarodowej. Trzy i pół roku wcześniej, jesienią 1980 roku Widzew w Pucharze UEFA zmierzył się w pierwszej rundzie z Manchesterem United. Wszyscy zadawali sobie pytanie, czy Widzew godnie zaprezentuje się tam, na Old Traford. Anglicy wiedzieli kto jest ich przeciwnikiem, bo przecież kilka lat wcześniej Widzew, dzięki dwóm golom Bońka, wyeliminował z tych samych rozgrywek inną drużynę z tego miasta. United od pierwszych sekund ruszyli do ataku i na efekty nie trzeba było długo czekać. W 5 minucie Mcllroy pokonał Młynarczyka. I kiedy kibice zastanawiali się na ilu golach zakończy się ten szturm MU, po faulu na Widzewiaku sędzia podyktował rzut wolny dla Widzewa. Do bramki było jakieś 40 metrów, w każdym razie bliżej środka boiska niż linii pola karnego. Nikt nie przypuszczał, że z tej odległości można zdecydować się na strzał na bramkę. -Zobaczymy co on potrafi – mówił angielski komentator, widząc, że Surlit przymierza się do oddania strzału. A jednak Krzysztof Surlit taka decyzję podjął. Wziął długi rozbieg i huknął nie do obrony. Piłka obok lewego słupka wpadła do bramki obok wyciągniętego jak struna gitarowa Bailey’a. -O tak, potrafi!!!!!!! -krzyknął angielski komentator po tym jak zobaczył piłkę w bramce. Gol Surlita ostudził furiackie ataki Manchesteru United na bramkę Widzewa i sprawił, że mecz do końca był wyrównany, a łodzianie wielokrotnie zagrozili drużynie z Old Traford. Gol ten przez wiele tygodni pokazywano w angielskiej telewizji, gol jak się okazało decydujący o wyeliminowaniu Manchesteru United z Pucharu UEFA już w pierwszej rundzie tych rozgrywek. I choć skromność nakazuje stwierdzić, że ten sukces wypracowała cała drużyna, to jednak w tym przypadku śmiało możemy stwierdzić, że człowiekiem, który w 1980 roku wyeliminował Manchester United z Pucharu UEFA był niezapomniany Krzysztof Surlit.
Inne tematy w dziale Rozmaitości