Rosja zmusza nas do ciągłego rachunku politycznego, polska tradycja jagiellońska do osobistego rachunku sumienia, Rafał Ziemkiewicz wzywa do rewizji i przemyślenia wizji polskości "Kultury" paryskiej po 1990 roku, a wreszcie od czasu ogłoszenia werdyktu o organizatorach Euro 2012 nie daje spokoju ciągle brzmiące - "Kijów - Warszawa - wspólna sprawa!"... Czy jesteśmy gotowi duchowo do przyjęcia setek tysięcy kibiców róznych narodowości? Czy na pewno "wszyscy jestesmy Estończykami"? - jak pisze Bartłomiej Węglarczyk? Czy to takie proste i łatwe? Sam zadaję sobie to pytanie na zupełnie innym poziomie niż czyni się to powszechnie, sam borykam sie z tym co dziedziczę, z tym co otrzymuję w przekazie... Niepoprawne, nie przystające do języka narodowego, konserwtywnego, europejsko-oświeceniowego, salonowego - oto namiastki i ścinki prawdy o jednym z wielu Polaków...
Prawdopodobnie zaczęło się od opowiadań Babci. Nie twierdzę, że Babcia jest jakimś autorytetem politycznym czy znawcą historii, ale na pewno ciekawie opowiadała. Poza tym była Babcią, a to wystarczający powód dla kochającego wnuka, aby wierzyć absolutnie w każde słówko, przyjmować wszystko jako dogmat. Tak więc słuchałem... Wierzyłem... Uczyłem się... „Ruskich” Babcia nie znosiła. Teraz odnoszę się do tych opowiadań z olbrzymim dystansem, niemniej jednak wdzięczny jestem Babci za takie doświadczenie. Mogę z uśmiechem na twarzy powiedzieć, że wysłuchiwałem na babcinych kolanach tekstów w stylu: „Przyszły Ruskie to zabrały”, „Łotry...”, „Pakujcie się i wynocha, tak było...” Zapomniałem nadmienić, że Babcia pochodzi ze Lwowa... Cóż... Nie bez powodu nigdy na nikogo nie powiedziałem „Ty Bolszewiku”. W przedszkolu wielokrotnie bawiąc się w wojnę mówiliśmy „Ty Rusku”, wszystko co było złe, kiepskie, niskie gatunkowo, musiało być „ruskie”... Ale „Bolszewik” – nigdy... To funkcjonowało w mojej świadomości jako oszczerstwo wyjątkowego kalibru. Co więcej, jako wyrażenie podłe i wulgarne...
Do dziś pamiętam z rodzinnych opowieści, jak to kiedyś moja Prababcia śmiertelnie obraziła się na mojego dziesięcioletniego kuzynka. Powód był niesłychany... Prawnuczek nie tylko nękał swą Prababcię okrzykami „Hande hoch” (to było znośne), ale kiedyś powiedział pieszczotliwie: „Poszoł won, Babciu”. To już był cios poniżej pasa. Ale tak już chyba musi być z Babciami... Jedne potrafią się wyrzec wnuków, kiedy ci nie biorą ślubów kościelnych, inne przy wigilijnym stole będą się sprzeczać, że Polacy nie mieli nic wspólnego z Jedwabnem i że to wstrętne oszczerstwa, że to te „Szwaby”... I przykro jest Babciom, że ich córki tak mogą mówić o nas, o Polakach... Ale można to Babciom wybaczyć... Ostatecznie można by stwierdzić, że Babcie są od czego innego...
Nie mogę sobie przypomnieć, kiedy to począłem sam zastanawiać się nad swoim stosunkiem do Rosji i innych Narodów... Kiedy powoli pozbywałem się ksenofobicznych naleciałości po babcinych opowieściach? Bardzo prawdopodobne jest, że swoje późniejsze poglądy zawdzięczać mogę Mamie... W życiu wnuków przychodzi taki moment, że kiedyś stają się synami... Mama od zawsze wstydziła się małomiasteczkowej atmosfery domu. Domu, w którym powszechnie wyznawano nienawiść do Niemców, szczególną nienawiść do Rosjan, a z jeszcze szczególniejszą nienawiścią i zapałem wypierano się prawdopodobnych korzeni ukraińskich w rodzinie. Gdy dowiedziałem się, że istnieje możliwość, iż w moich żyłach płynie krew ukraińska, to kiedy o tym mówiłem, mówiłem z dumą... Nie wiem czemu... Być może widziałem w posiadaniu ukraińskiej krwi coś wyjątkowego, niespotykanego. Przecież głupio byłoby mówić jestem na wpół Polakiem i na wpół Amerykaninem. Ukraina, poza tym, że brzmi bardziej swojsko, to tak jakoś ciekawiej, orientalnie(j)... O Kozakach nie wspomnę... Tyle ze strony rodziny mamy...
Tyle na razie o moich stosunkach ze Wschodem... Po co o tym piszę? Zaraz wytłumaczę... A teraz wracam do wstydliwych historii rodzinnych... Dowiedziałem się, że istniało jeszcze parę tabu... Co ze strony Taty? Istnieje mgławicowy domysł, że tu pojawia się „trop” żydowski. No skandal... Tutaj już nie było babcinych opowieści... O tym, że możliwa jest w moim przypadku tradycja ukraińska a także żydowska, dowiedziałem się od Mamy... Nie wiem czy mama świadomie tak umiejętnie ujmowała sprawę, czy to ja już na początku szkoły podstawowej byłem tak „światły” i tak „tolerancyjny”, w każdym razie od początku byłem dumny... Nie wiem skąd te zapędy... Chciałem być Żydem... Wiedziałem jaka jest sytuacja Narodu Wybranego, znałem polskie nastroje... Prawdopodobnie to było dla dziewięciolatka najatrakcyjniejsze, chciałem być szykanowany, chciałem ponieść trudy pochodzenia, chciałem... Niestety... Byłem bardzo zawiedziony kiedy dowiedziałem się, że wedle praw żydowskich i tak nie mam szans na bycie potomkiem Abrahama... Jak już pisałem, możliwość taka istniała tylko ze strony Taty... Niestety. Tylko Matka – Żydówka pozwala nosić miano Syna Izraela. Ale się zaparłem... Wiedziałem, że do tej roli nazwisko mam nienajgorsze, imię też niczego sobie... Rysowałem sobie na rękach gwiazdy Dawida, a wszelkim przejawom nietolerancji przeciwstawiałem teatralne kontrataki i z ogromną satysfakcją triumfalnie zamykałem buzie malutkim, głupiutkim antysemitom, a jeszcze chętniej – antysemitkom. Prawdopodobnie w świadomości dziewięciolatków broniłem dziwacznych idei, moje racje miały być z góry stracone, a jednak... Odnosiłem zwycięstwa... A już hitem było, kiedy ze łzami krzyczałem do takiego „Zabij i mnie”. To było tak wymowne, że prawdopodobnie zmieniało światopogląd moim rówieśnikom na zawsze... Nikt już nie wołał podczas bójki: „Giń, Ty Żydzie”... Nikt... (O Boże! Co powiedzą ich Babcie?).
A co z Rosją? To dopiero zagadka... Nie byłem dobrym uczniem Babci, wyrosłem w przedszkolu na starającego się równać Amerykanina z Rosjaninem, Człowieka z Człowiekiem (Choć nie potrafię wyprzeć się przed sobą, że prezydentem chciałem być amerykańskim...) W „zerówce”, moja tolerancja polityczna – co jest jednym z dowcipniejszych wydarzeń mego życia – dobrała sobie jeszcze jednego kolegę – strach. Bałem się Gorbaczowa, bałem się potężnego obszaru „Wschodniego Niedźwiedzia”, bałem się Jelcyna, z niepokojem myślę o Putinie. Tyle o polityce... Co jednak wydarzyło się podczas wakacji 1999, po przeczytaniu największej powieści Michała Bułhakowa? Zachwyciłem się nie tylko literaturą rosyjską, przystąpiłem do nauki alfabetu rosyjskiego, ale i również nabrałem olbrzymiej ochoty na pogłębianie wiedzy o kulturze i historii Rosji. I tak, entuzjasta Dostojewskiego, przyszły czytelnik „Historii Rosji” – Ludwika Bazylowa, człowiek myślący z niepokojem o Putinie, nieśmiało zaczął tytułować się rusofilem... Cóż... Z jakąś przedziwną przyjemnością, ze świadomym masochizmem powtarzałem wielokrotnie scenę z „Braci Karamazow”, w której dwóch „głupich” Polaków niechętnie pije toast za „Rosję w granicach z 1772 roku”. Obaj byli nie tylko głupcami, byli szulerami... Wstrętnie... Dostojewski, z kolei, kiedy dowiedział się o możliwości swego polskiego pochodzenia, powiedział, iż gdyby miał pewność, że w jego żyłach jest choć kropla polskiej krwi, kazałby ją natychmiast upuścić... Mimo to, na moim biurku stoi zdjęcie rozczochranego Fiodora (z wczesnego okresu) oraz już nieco łysiejącego (z późnego okresu). Przypomina mi się pogląd Władimira Wojnowicza, który twierdzi, iż Rosją rządzą na zmianę politycy łysi i obdarzeni bujną czupryną. Ponadto, o wyborze wspaniałego ojca narodu decyduje odpowiednie nazwisko. Musi być krótkie, żeby dobrze brzmiało, kiedy tłum będzie je wykrzykiwał na wiecach. (Putin spełnia oba warunki).
Niezbadane są wyroki boskie i nigdy nie wiadomo jak potoczą się dzieje każdego z nas... Frapujące wydaje się być to, jak pokrętnie kształtować się mogą światopoglądy ludzkie... Dziś sam jestem dziadkiem, więc cóż mógłbym zrobić jeśli nie opowiedzieć wnukowi jak to... Czy pokocha Rosję?
Inne tematy w dziale Polityka