Słowa prawosławnego patriarchy, jak cerkiewne dzwony rozbujane przez mocarnego Putina, przez wiele dni dźwięczały mi w głowie – taka była ich siła...
Cyryl – duchowy przywódca narodu rosyjskiego, ogłosił w Warszawie projekt pojednania słowiańskich braci. Polaczki mają zapomnieć o ostatnich dwustu latach własnej historii i do tego, jak przystalo na porządnych katolików, przebaczyć Rosjanom wszelkie krzywdy im wyrządzone, począwszy od bezpowrotnych wyjazdów na Sybir, przez Katyń po smoleński retusz polskiej elity politycznej. W zamian - odwieczna przyjaźń i dostawy gazu z niemiecką marżą. Oferta tak przekonywująca, że sam prezydent Komorowski – mrugając lewym okiem – w uniesieniu zrezygnował z opieki jankesów i przedstawił własny pomysł na budowę tarczy (antka rakiety) z desek pozostałych po drzwiach od stodoły, które nie wytrzymały zderzenia ze smoleńską brzozą. Przesłanie zrozumiałe do bulu.
Oba wydarzenia mocno zapadły mi na sercu, bo wiadomo, że jak mądrzejsi o czymś decydują, to należy słuchać i wyciągać jedynie słuszne wnioski. Rzecz jasna zacząłem zastanawiać się, co to pojednanie ma oznaczać dla moich osobistych relacji z „gierojskim narodem”, co już na samym początku wprawiło mnie w zakłopotanie, bowiem w moim sąsiedztwie Rosjan nie uwidzisz. Wybawił mnie z tego dylematu mój kolejny wakacyjny wypad. Tak się zdarzylo, że zawitałem na kilka dni do Barcelony. Dzięki małżonce, która docenia moją pasję do piłki nożnej, którą często myli z amerykańskim footballem, obejrzałem mecz Barcy z Realem. Po ekscytującym spotkaniu gigantów hiszpańskiej ligii zdecydowałem się na przechadzkę po Rambla - takie barcelońskie Krupówki, albo sopockie molo. Tam po raz pierwszy miałem okazję zweryfikować swój stosunek do proponowangeo pojednania. Idę zatłoczoną ulicą, otoczony rytmicznymi dźwiękami katalońskiej mowy, chłonąc nieznane mi dotąd zapachy, nagle ze stanu stawania się Katalończykiem (choć na jedną noc) wyrywa mnie wibrujący w powietrzu i walący po uchu, jak pianie koguta na wschód słońca, język rodem z nad Wołgi. Niespodziewanie znalazłem się w tłumie podchmielonych Rosjan. Od razu poczułem się, jak w moskiewskim GUM-ie..., a nie w stolicy Katalonii. Trudno w takiej sytuacji myśleć o poklepywaniu się po plecach...
Następnego dnia zabawiłem się w turystę i ruszylem na zwiedzanie miasta. Trzy różne trasy autobusowe w ciągu pięciu godzin. Nie lubię marnować czasu, więc najpierw rekonesans, a potem dopiero wybrane diamenty. Katedra Gaudina i olimpijski stadion na Mountjuell wywarł na mnie największe wrażenie. Mniejsza o to. Wsiadam do pierwszego autobusu, zajmuję wygodne miejsce, tuż za mną sadowi się tęgawa Rosjanka. Rozgadana bestia - jadaczka nie zamyka się jej przez ponad dwie godziny. Żona dostala udaru sluchu, a ja (dzięki, Cyryl) próbowałem zachować spokój ducha poszukując jakiejkolwiek pokojowej drogi do pojednania. Niestety, co zrozumiałe, bez sukcesu...
Minął dzień. Późnym wieczorem, wraz z małżonką udaliśmy się do cichej knajpki, zarekomendowanej przez znawcę lokalnej kuchni i miłośnika Barcelony. Siadamy do kolacji. Przy sąsiednim stoliku wybucha kłótnia – znowu Rosjanie. Żona pęka ze śmiechu. Obok przechodzi kelner niosąc na tacy butelkę Stolicznajej i Jack Daniels. Wbiega po schodach na drugie pięterko. Po chwili słyszę gromkieза здоровье.Nie trzeba było długo czekać, naВолга, Волга,матьродная... Żona niemal spadła z krzesła. Po raz kolejny prysł czar Katalonii...
Wracamy do hotelu. Taksiarz szaleje, tak jakby śpieszył się na randkę z gorącą senioritą. Ivan mu było na imię... Trochę już nabuzowany cyrylowymi michałkami zapytalem po polsku, czy mu życie niemiłe? Zaskoczylem go, albo zrozumiał dosłownie, bo zwolnił, i dotarliśmy do miejsca przeznaczenia już bez dalszego stresu. Ledwo jednak zdążyliśmy wysiąść z taryfy, a już wpadliśmy w objęcia zataczającej się pary. Ona w czub pijana, on ledwo dawał sobie radę, by utrzymać ją w pozycji pionowej.Еб твою мать! Żona zdziwiona – już nie drwi. Mała konsternacja w hotelowym lobby - chyba dzwonili po policję, nie bardzo wiedząc, jak zareagować na ten pokaz jeziora łabędziego...
Nie wiem czy to wszystko wydarzyło się za sprawą mocy danych Cyrylowi, albo statek wycieczkowy z Cypru zawitał do portu w Barcelonie, w każdym razie okazji do pojednania miałem co niemiara. Żadna jednak nie doprowadziła do spełnienia pobożnych życzeń patriarchy, ani nie stała się źródłem refleksji i zmiany postawy, jak to sugerował prezydent Komorowski.
No cóż, może uda mi się w Berlinie...
Gdy wieją wichry zmian, jedni wznoszą mury, inni budują wiatraki, a ja? dbam o duszę...
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Rozmaitości