Ostatnio utraciłem inspirację do pisania notek, więc wzorem Van Gogha, Hemingwaya i całej paryskiej bohemy artystycznej, ruszyłem w poszukiwaniu zielonej wróżki twórczego czaru. Miejsce jej rezydencji, nie tak trudne do znalezienia, bo znane już od początku XVII wieku, to Val-de-Travers niedaleko Neuchâtel, miejsce narodzin absyntu – eliksiru o właściwościach leczniczych, jak i halucynogennych. Wiadomo bowiem, że ten napitek w większych dawkach wywołuje wzmożoną czynność kory mózgowej, co prowadzi do wysokiego stanu podniecenia i psychozy. Cała Jura słynie z produkcji tego alkoholu z ‘kopem’. Mnie zagnało do Noiraigue, gdzie zaopatrzyłem się w dość pokaźny zapasik...
A skoro znalazłem się już w pobliżu skał Creux du Van (imponujący przepastny kanion w kształcie skalistego kręgu, o ponad kilometrowej szerokości), to zdecydowałem się na kilkugodzinny ‘spacerek’ po tym wybryku natury. Wspinaczka na sam szczyt kosztowała mnie nieco zdrowia i wielokrotne palpitacje serca, ale zapierający dech w piersiach widok, wynagrodził niemal olimpijski wysiłek... Plus ten zapach alpejskiej flory: zawilce, astry i goryczki – preludium do konsumpcji ambrozji dla prawdziwych artystów...
Przez zwykły przypadek, a może zrządzenie losu, moja wyprawa przypadła na rocznicę defilady generała de Gaulle na Polach Elizyjskich – dzień po ‘wyzwoleniu’ Paryża. Dzień, kiedy tym samym czasie w Warszawie od trzech tygodni trwało prawdziwe powstanie, mające przed sobą dwa długie miesiące krwawych walk, zanim osiągnęło tragiczny koniec. Nie zwróciłbym na ten fakt żadnej uwagi, gdyby nie ten absynt i nowe graffiti na ścianie bloku Heleny, ukazujące wizerunek zabitego w pierwszych dniach Powstania Warszawskiego młodego poety, miłośnika paryskiej bohemy – Krzysztofa Kamila Baczyńskiego. Nie samo malowidło zwróciło jednak moją uwagę, ale wiersz „W biały dzień” Wisławy Szymborskiej, w którym komunistyczna kolaborantka zrzuca z cokołu dziejów kreowanego na wieszcza poetę. Wiersz, w którym próbuje zniszczyć jego mit insynuując, że gdyby nie zginął od niemieckiej kuli, to stałby się jednym z nich, czyli „zbudowałby po wojnie swoją poetycka niszę, gdzie przez długie lata miotałby się między wymaganiami PZPR-owskich towarzyszy, a oczekiwaniami emigracyjnych kolegów intelektualistów.” Jednym słowem, wiersz nawiązujący do postawy francuskiej elity w czasach niemieckiej okupacji Francji. Wiersz wybielający stalinowskie panegiryki pisane przez największych polskich twórców – bo przecież oni, tak jak Gide, Piaf, Malraux, Chevalier, Camus, Sartre czy Beauvioir musieli tworzyć poezję, pisać prozę, śpiewać, bo praca dawała im poczucie sensu istnienia i stanowiła „promyk optymizmu” w codziennej beznadziei. Jednym słowem byli kustoszami kultury narodowej, godnymi gloryfikacji, jak prawdziwi bohaterowie, których sprofanowane szczątki zostały rzucone do dołu na „Łączce”...
Przykro to stwierdzić, ale Helena, podobnie jak Szymborska zamazuje prawdę. Nawet po łyku absyntu nie mogę pozbyć się myśli, że moja salonowa muza swoim „przepisem na poetę”, rozgrzesza francuskich intelektualistów - kolaborantów i polskich piewców Stalina. Czyżby nieświadomie zacierała linię oddzielająca łajdaków od bohaterów? Czy to wynik powrotu czasów rewizji historii i nowej kolaboracji...?
PS.
Nie winię Heleny - zapewne nietakt. Winna jest Szymborska i Konieczny, to pewne... O Demarczyk nawet nie wspomnę.
Gdy wieją wichry zmian, jedni wznoszą mury, inni budują wiatraki, a ja? dbam o duszę...
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Kultura