W felietonie ,, Ważne czy też nie’’ wysnułem tezę, iż dobry, porządny artysta, nawet nie dysponujący jakimś wybitnym głosem, może i bez tego się obejść. Jego praca i tak się obroni sama.
Teraz pora na tych piosenkarzy, którym los nie szczędził talentu. Wokalnych tytanów, mający w gardle doborowy skarbiec dźwięków.
Gdy słucha się chociażby Freddy’ego Mercurego z Queen w ,, Bohemian Rhapsody’’, albo nawet Whitney Houston śpiewającą ,, One Moment in Time’’, słuchacz czuje, a w zasadzie wie, że ma do czynienia z czymś wyższym, ponadwymiarowym, że ma styczność z inną czasoprzestrzenią muzyki. Ekscytuje go to, wprawia w ekstazę, a niekiedy przytłacza swoją maestrią, przepychem barokowego bogactwa, ilości głosowych ozdobników. Doznaje dreszczu na ciele za sprawą muzycznej akupunktury.
Wokalista taki jest w dobrze rozumianym znaczeniu ,, okupantem’’ sceny, wokół niego toczy się cała ta impreza, wszystko inne jest tylko tłem, uzupełnieniem, wysublimowanym podkreśleniem monumentalnego pokazu natchnionego geniusza.
Taki wokal winduje na szczyty nawet marną piosenkę, z kiepskim tekstem pisanym na przysłowiowym ,, kolanie’’. Gdyż on jest kolektorem, tuszującym nader skutecznie braki i niedostatki słów, pyszną polewą zakrywającą świetnie gorzki smak łopianu.
Zaś w połączeniu z dobrze napisanymi słowami, tworzą razem równoprawny, świetnie uzupełniający się duet, wzajemnie się wspomagający i podnoszący na annały sztuki obustronny kunszt.
Interesuję się rozmaitą tematyką, jestem zafascynowany światem, jego bogactwem i różnorodnością
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Kultura