Jerzy George Jerzy George
1439
BLOG

Polska jakby zaczyna się liczyć

Jerzy George Jerzy George Polityka zagraniczna Obserwuj temat Obserwuj notkę 19

W tytule notki znalazło się słowo „jakby”, bo może jest to przedwczesna, a nawet błędna diagnoza. Niemniej oznak, że Polska zaczyna się liczyć, od jakiegoś czasu nie brakuje. Wprawdzie nie brak też oznak, że Ziemia jest płaska, ale nie trzeba lecieć w kosmos – wystarczy rozejrzeć się po internecie - by dojść do wniosku, że z rangą Polski rzeczywiście coś jest na rzeczy.

Mnie osobiście subtelnych przesłanek, że świat zaczyna zauważać Polskę, dostarcza ponadto codzienne życie, a konkretnie zachowanie moich sąsiadów. Sąsiad z przeciwka na przykład, który wcześniej poprzestawał na pomachaniu ręką i sporadycznym small talku przez ulicę, dwa lata temu nagle przeszedł na moją stronę jezdni i wdał się ze mną w pogawędkę. To też był w sumie tylko small talk, ale w moim sercu ten drobny incydent pozostawił coś ciepłego. W głowie mi wówczas nie postało, że mego sąsiada mógł pchnąć ku mnie jakiś inny impuls niż po prostu chęć nawiązania wreszcie jakichś bliższych stosunków (machaliśmy do siebie rękami z daleka już od kilku ładnych lat). Za jakiś czas – upłynął może miesiąc - ja z kolei znalazłem się na jego podjeździe. Nie pchnęła mnie tam jedynie chęć oddania wizyty i pogłębienia dobrosąsiedzkich stosunków. Był to przede wszystkim odruch solidarności. Mój sąsiad wrócił właśnie z Florydy, gdzie pojechał na kilka dni, by zabezpieczyć swój drugi dom przed huraganem Irma, który zdewastował sporą część Karaibów i nazabijał ludzi (84 osoby na samej Florydzie). Przez te kilka dni telewizja nie przestawała o tym mówić, a ja nie przestawałem myśleć o swoim sąsiedzie. Na szczęście jego dom nie doznał poważnych uszkodzeń.

Ostatnio mój sąsiad znów mnie odwiedził na podjeździe. Było to gdzieś tak w połowie maja. Porozmawialiśmy o tym i owym, właściwie o niczym, ale na zakończenie serdecznie potrząsnął moją ręką. Znowu zrobiło mi się miło. Jednocześnie byłem trochę zdziwiony, Irma już dawno rozpłynęła się w niepamięci i nie mogła mieć z tą serdecznością nic wspólnego. Tak czy inaczej, pewnie łatwo bym zapomniał o tej wizycie, gdybym nie zauważył, że również sąsiedztwo z prawej i lewej strony ni z gruszki, ni z pietruszki, odnosi się do mnie wyraźnie serdeczniej niż zwykle. Niby nadal są to tylko zwyczajne „hello” czy „hi” rzucane z daleka, ale ta jakaś skwapliwość i właśnie serdeczność, z jaką są one do mnie kierowane w odpowiedzi na moje „hello” czy „hi”, naprawdę mnie pokrzepia. Sąsiadka z posesji za moim backyardem parę tygodni temu nagle pierwsza mnie pozdrowiła i obdarzyła czarującym uśmiechem, co przyprawiło mnie o mały wstrząs. Nawet policjant rezydujący obok mego sąsiada z przeciwka pomachał mi ręką, choć przedtem nie zaszczycał mnie nawet spojrzeniem.

Co jest? Co się stało? Już dawno powinienem sobie stawiać te pytania. Ale stawiam dopiero teraz, gdy ostatnie lektury internetowe wreszcie podsunęły mi podejrzenie, że to może stosunek świata do Polski się zmienia, a razem z nim stosunek moich sąsiadów do mnie. Przesadzam, snuję fantazje? Niewykluczone. Sam jestem skłonny tak uważać. Lecz jednocześnie, pogrzebawszy w pamięci i w internecie, nagle kojarzę, że mój sąsiad po raz pierwszy przeszedł na moją stronę ulicy tydzień czy dwa po wizycie Trumpa w Polsce. On o niej wtedy nie wspomniał, pewnie zatarła się już w jego pamięci, jednak pozytywne wrażenie, jakie mogła w nim pozostawić, chyba przetrwało, skoro do mnie podszedł. Innego powodu właściwie nie miał. I dla niego, i dla mnie, już minął czas zawierania nowych przyjaźni. Przypominam sobie jeszcze, że wtedy też serdecznie potrząsnął moją ręką.

Dotychczas uczynił to tylko trzy razy - po wizycie Trumpa, po huraganie Irma i po tym, co zdarzyło się w maju. Polacy wtedy głośno protestowali w Polsce i w Stanach Zjednoczonych przeciwko roszczeniom holocaustowym. I znowu nie ma sensu wymieniać powszechnie znanych nazwisk polskich dziennikarzy i polityków, którzy gromko potępili ten protest. Piszę „znowu”, bo z oczywistego braku sensu nie wymieniłem ich również w notce o dudniących słowach Dudy, gdzie było o gromkim potępieniu przez te osoby tychże słów oraz usuwania pomników sowieckiej chwały. Dokładnie te same osoby latami stanowczo i z całą mocą podkreślały, że roszczenia wysuwane są wyłącznie przez amerykańskich Żydów, natomiast Izrael nigdy żadnych restytucji się nie domagał i nie ma zamiaru się domagać. Teraz, gdy rząd Izraela nagle przyłączył się do roszczeń, towarzystwo to gładko przeszło nad tym do porządku. Trudno nawet mówić, że nabrało wody w usta, ono po prostu mówi i pisze o tym tak, jakby Izrael od zarania swoich dziejów stawiał te żądania.

Polski protest zrobił się głośny także w Stanach. Mój sąsiad z przeciwka chyba słyszał o nim, inaczej po co miałby do mnie przychodzić z krzepiącym uściskiem dłoni? Podobnie jak to było z wizytą Trumpa, nie wspomniał o proteście, ale powód zapewne był już inny. W pierwszym przypadku zdecydowało zwykłe zapomnienie, w przypadku protestu delikatność sprawy. Cóż mam powiedzieć? Ja sam nie miałem ochoty rozprawiać o niej z obcymi. Poza tym wtedy jeszcze nie wiedziałem, że on właśnie w związku z tym do mnie przyszedł. A i teraz się tylko domyślam.

Ale muszę wreszcie przystąpić do rozpatrzenia tezy wyjściowej na postawie internetowych przesłanek. Najwygodniej będzie zacząć od wspomnianego przed chwilą protestu. W portalu Yahoo ukazał się bardzo nieprzychylny Polsce artykuł na ten temat. Już tytuł zapowiadał, że lektura będzie nieprzyjemna: „Polscy nacjonaliści demonstrują przed ambasadą USA przeciwko holokoustowym roszczeniom”. Dalej z linijki na linijkę było coraz gorzej: Narastanie antysemickiej mowy nienawiści w polskim życiu publicznym!!! Największa otwarcie antyżydowska demonstracja uliczna ostatnich lat w Europie!!! Polska jedynym krajem UE, który nie uregulował kwestii zagrabionej własności!!!

Yahoo to mocno lewicowy portal i prawdę mówiąc, w obawie, że dostanę w pysk z drugiej mańki, wzdragałem się przed zajrzeniem do komentarzy. Niepotrzebnie. Było ich blisko 2200 i prawie w każdym znajdowałem wyrazy solidarności z Polską. Nie tylko w sprawie roszczeń, także we wszystkich kwestiach, o które Polska drze koty z Brukselą. Lektura tych komentarzy była równie krzepiąca jak uścisk dłoni mego sąsiada z przeciwka i skwapliwość, z jaką pozostali sąsiedzi odpowiadają na moje pozdrowienia. Sam artykuł był paskudny, ale reakcja czytelników już nie. Cóż, nie jest to żadna nowość, że niektóre lewicowe media są głupsze od swoich odbiorców.

Chyba najwcześniej, bo już ponad 10 lat temu, zaczął Polskę postrzegać jako liczącego się gracza George Friedman, wykładowca, autor książek traktujących o geopolityce i założyciel agencji wywiadu Stratfor oraz think tanku Geopolitical Futures. Gdy po raz pierwszy publicznie stawiał on tezę, że Polska będzie wkrótce wielką regionalną potęgą, reakcją był śmiech na sali. Teza była karkołomna, czegóż innego mógł się spodziewać? Jeździł z tą swoją wizją wielkiej polskiej potęgi gdzie się dało i w końcu ludzie oswoili się z nią, śmiech stopniowo ustał, pojawiły się całkiem poważne polemiki. Rzecz charakterystyczna i typowa: wśród polskich krytyków rej wodzili, w stylu najchętniej prześmiewczym, nasi starzy znajomi - dziennikarze i politycy od bezwarunkowej obrony Rosji, potępiania wypowiedzi prezydenta, upominania się o pomniki sowieckiej chwały i ostatnio od rżnięcia głupa w sprawie przyłączenia się Izraela do żydowskich roszczeń.

W Polsce odpowiednikiem Georga Friedmana jest Jacek Bartosiak. Nie wieszczy on wprawdzie rychłego awansu Polski do rangi wielkich potęg, za to zwrócił Polakom geopolitykę kwitnącą w czasach II Reczpospolitej. Nasi starzy znajomi milczą o jego wspaniałych wykładach i książkach jak zaklęci – nagrody Nike dla Jacka Bartosiaka nie będzie.

Jacek Bartosiak różni się od Friedmana także ostrożniejszym podejściem do ewentualnej supremacji Polski w regionie międzymorza. Friedman sen o potędze nam narzuca, Bartosiak jedynie daje pod rozwagę. W jego wykładach nieustannie przewija się przestroga, że możemy do czegoś dojść w Europie, jeżeli się o to postaramy. Nikt nam niczego nie da, musimy sami wywalczyć sobie bezpieczne i zamożne państwo.

Ten sam motyw pojawia się w artykule opublikowanym kilka dni temu w portalu The Hill pod znamiennym tytułem „Poland could play pivotal role as leading American ally in Europe” („Polska mogłaby odegrać kluczową rolę jako czołowy sojusznik Ameryki w Europie”). Autor artykułu – Blaise Misztal - mimo że z pochodzenia jest Polakiem i mówi biegle po polsku, z Polską się nie patyczkuje. Na dzień dobry nazywa ją gorliwym partnerem Białego Domu. Przypomina skwapliwe włączenie się Polski do koalicji antyirackiej i niedawne poparcie dla zerwania umowy nuklearnej z Iranem na przekór Zachodniej Europie. Współpraca ze Stanami najpierw niby się opłaciła. Za czasów Busha opracowano plan rozwoju obrony przeciwrakietowej w Polsce, obiecano też szybkie zniesienie wiz. Marzenia skończyły się fiaskiem. Z obroną przeciwrakietową Obama rozprawił się jednym podpisem złożonym w 70-tą rocznicę sowieckiej inwazji na Polskę. A z wizami wiadomo jak jest. Za czasów Trumpa współpraca poddawana jest mozolnej odbudowie. Trump ma wysłać do Polski 1000 dodatkowych żołnierzy i obiecał za jej lojalność znieść wizy w ciągu 90-ciu dni. Autor artykułu nie może pojąć w jaki sposób Polakom udało się wymóc te dwie obietnice na Trumpie, skoro nie pragnie on traktować Rosji jako adwersarza i nie chce wysyłać wojsk za granicę. I tu zaczyna się połajanka.

Tak - stwierdza Blaise Misztal - Obama zrujnował polskie marzenia, ale i Warszawa nie potrafiła przekształcić dobrego nastawienia Busha w trwałe partnerstwo. Jej postawa była zbyt uniżona i potulna. Polska była skora pomóc Stanom, ale jej gotowości nie towarzyszyła żadna wizja wspólnych celów i swojej unikalnej roli we wprowadzaniu ich w życie. Bez tego partnerstwo USA z Warszawą musiało się skończyć wraz z nastaniem nowej amerykańskiej administracji. Zadaniem dzisiejszej Polski jest uniknięcie tego losu. Duda chce trwałej obecności wojsk USA w Polsce. Ale zanim Warszawa pogłębi swoje więzi ze Stanami, musi najpierw je skonsolidować. Wymaga to wypracowania strategicznej wykładni polskiej oferty, która okaże się odporna na wszelkie zmiany polityki i władzy.

Jak pisałem we wcześniejszej notce, nad Polską, już bez dawnego uśmieszku i wzgardy, pochylił się również Bill Clinton. Niewykluczone, że przerażony wynikiem ostatnich wyborów próbuje tylko kupić Polonię tanimi pochlebstwami, by za rok oddała głosy na Demokratów, albo przynajmniej wcale nie poszła do urn. Ale nie jest też wykluczone, że nasz wysoki jak na europejskie standardy PKB, obiecujące ratingi, niskie bezrobocie i zdolność do miliardowych wydatków także do niego przemawiają. Nigdy w życiu bym nie przypuszczał, że kiedykolwiek usłyszę od tego człowieka dobre słowo o Polsce - a jednak. Kolejny punkt dla tytułowej tezy.

Następny punkt to artykuł w amerykańskim Newsweeku. Polska raz wreszcie jest ukazana w kontekście Holocaustu jako kraj stojący po jasnej stronie mocy, a nawet arbiter politycznej poprawności. A sprawił to Dominik Tarczyński, który zaprosił listownie amerykańską kongresmenkę do Auschwitz i innych miejsc zagłady, żeby zobaczyła, czym naprawdę były obozy koncentracyjne. Kongresmenka, wojująca demokratka notabene, do tej pory była przekonana, że prawdziwymi obozami koncentracyjnymi są ośrodki pobytu dla nielegalnych imigrantów. Koniec świata – jakby powiedział niezapomniany pan Popiołek. - Prawicowy europoseł będzie uczył lewicową kongresmenkę rozumu. Tego jeszcze nie grali.

Z przytoczonych wyżej artykułów i wypowiedzi niekoniecznie jasno wynika, że Polska zaczyna się liczyć. Z zachowania moich sąsiadów tym bardziej. Mógłbym dowodzić, że tacy publicyści jak Friedman, Bartosiak czy Misztal chyba wiedzą, o czym mówią, skoro mają dostęp do ludzi, między którymi zapadają najważniejsze dla świata decyzje. Tylko właśnie - czy rzeczywiście mają? Ale istnieje jeszcze coś, co jakby wisi w powietrzu, wiedza rozproszona, i może to jest głównym źródłem naszych intuicji.


Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka