Jerzy George Jerzy George
204
BLOG

Ukraina i jej pomocnicy

Jerzy George Jerzy George Polityka Obserwuj notkę 8

Polacy znów żyją w ciekawych czasach. Może nie tak ciekawych jak za Niemca, trudno jednak obronić się przed wrażeniem, że z każdym posunięciem nowej władzy poczucie bezpieczeństwa u narodu obniża się o kolejną kreskę. Gdy lekarz jest ministrem obrony, a wodzirej marszałkiem Sejmu, ciekawie jest nawet bez żadnych posunięć władzy. Z posunięciami robi się jeszcze ciekawiej. Duda poleciał z Tuskiem po wytyczne do Waszyngtonu. W Berlinie, gdzie odbył się szczyt zreanimowanego w pilnym trybie Trójkąta Weimarskiego, media dopatrzyły się w Tusku mediatora między boczącymi się na siebie Macronem i Scholzem. W Warszawie Sikorski podjął decyzję o odwołaniu 50 ambasadorów i przy okazji, jak to on, zabłysnął bon motem: „Wybory mają swoje konsekwencje”. Ten sam Sikorski zachwycił się błyskotliwością Macrona, który zaproponował wolnemu światu, żeby wysłać oficjalny kontyngent NATO na Ukrainę. Przyklasnął mu geopolityk Bartosiak, stwierdzając, że „Sikorski ogarnia, to znaczy używa właściwego języka strategicznego, rozumie co się dzieje”.

Jednocześnie między Bugiem i Odrą trwają działania rewindykacyjne. Nowa władza wydziera starej władzy to, co ta jej zabrała i nie chce oddać. Głównie na tym koncentruje się uwaga polskiej klasy politycznej. Obu śmiertelnie skonfliktowanym stronom wciąż jeszcze się zdaje, że od wyniku ich szarpaniny zależą losy całego układu słonecznego. Tymczasem prosty lud zaczyna już podejrzewać, że najważniejsze dla świata wydarzenia nie rozgrywają się między Odrą i Bugiem, tylko za Dnieprem. Tam sprawy Zachodu chyba naprawdę zaczynają wyglądać źle, myśli sobie ten i ów. Inaczej najwyżsi polscy politycy nie byliby wzywani do Waszyngtonu i Berlina, Sikorski nie chwaliłby Macrona, a Bartosiak Sikorskiego. Czy przypadkiem ktoś tu nas znowu nie chce wepchnąć do wojny?

Tak w ogóle to ów Bartosiak nie ma nic przeciwko wojnie NATO z Rosją na terytorium Ukrainy. Chciałby, żeby Polska w tę wojnę uwikłała USA. Stawia tylko jeden twardy warunek. Pierwsi idą – i umierają – Amerykanie. My dopiero za nimi, albo co najwyżej ramię w ramię. Wypowiedź ta jest do odszukania na youtubie. Trafiła tam na nią jakaś świetna dziewczyna imieniem Magdalena, która Bartosiakowi odpowiedziała tak:

„MY WCALE NIE CHCEMY iść na wojnę! Niech pan i pańska amerykańska fundacja w końcu to zrozumieją! NIE CHCEMY WOJNY, a jeśli już to pójdziemy walczyć TYLKO jeśli Rosja nas zaatakuje! A na to się nie zanosi! Mamy dość waszego lobbowania i waszych podprogowych przekazów! NIE DLA WOJNY!”

Zderzyły się tutaj dwie racje – racja zwykłych ludzi z racją geopolityków. I są to racje nie do pogodzenia. Idąc za odruchem serca, łatwiej utożsamić się z racją zwykłego człowieka. Wynika to z natychmiastowego uświadomienia sobie nierówności ryzyka. Geopolitycy pasjonują się wojnami, zwykli ludzie na nich giną.

W wojnie na Ukrainie zginęły już setki tysięcy zwykłych ludzi. Jeśli to będzie trwało, zginie drugie tyle, a potem może trzecie i kolejne. Więc jak tu nie powiedzieć „dosyć”, zwłaszcza gdy geopolitycy niedwuznacznie dają do zrozumienia, że wkrótce ginąć będą nie tylko Ukraińcy i Rosjanie, ale i Polacy. Zresztą zostawmy geopolityków, oni o niczym nie decydują. Kwestię umierania Polaków na Ukrainie, a potem, kto wie, może również na terenie Polski, będą rozstrzygać politycy - Sikorski, Tusk, Macron, Scholz, Sunak, Biden, Blinken.

Zwykli ludzie wołają: nie dla wojny! Ale politycy mają inną optykę. W ich rozumieniu „nie dla wojny” oznacza „nie dla demokracji”. A przecież demokracji trzeba bronić, toteż bliskiego końca ukraińskiej drogi przez mękę darmo wypatrywać.

Niemniej trzeba przyznać, że co do demokracji to politycy mają mocne argumenty. Podczas wojny secesyjnej, z której zwycięsko wyszła po czterech latach amerykańska demokracja, zginęło około 750 tysięcy Amerykanów. Trudno sobie wyobrazić, żeby zwykli ludzie nie wołali wtedy „dosyć” i „nie dla wojny”. A jednak Lincoln się nie ugiął, choć podobnie jak obecnie Zełenski nieraz był odsądzany przez własnych wyborców od czci i wiary. O wojnie domowej w Rosji, w której zginęły miliony, szkoda nawet gadać. Tam umieranie zwykłych ludzi, którym lepiej by się żyło w demokracji niż w komunizmie, też trwało do pełnego rozstrzygnięcia. Ich głosy wzywające do zaprzestania masakry zupełnie się nie liczyły. Wojna Czerwonych z Białymi ciągnęła się pięć lat. Biali szczerze pragnęli demokracji i zachodni politycy zadecydowali, że trzeba im pomóc to pragnienie ziścić. Wysłali do Rosji wojska interwencyjne, wysyłali pieniądze. Nic to nie dało.

Demokracja to dobra rzecz i zachodni politycy mają słuszność, że pomagają wschodnioeuropejskim krajom ją wywalczyć. Ale, Boże kochany, jak pomagają? Odkąd wzięli się za bary z Putinem stracili Południową Osetię, stracili Krym, stracili Donbas, potem prawie cały obwód ługański, ponad połowę obwodu donieckiego, trzy czwarte obwodu zaporoskiego, dwie trzecie obwodu chersońskiego i na dokładkę kawałek obwodu charkowskiego. Czy to jest pomoc? Czy tak się pomaga krajom pragnącym demokracji walczyć z Rosją?

Niedawno sensację w politycznym świecie wywołała rezygnacja Victorii Nuland. Większości Polaków jej nazwisko prawdopodobnie nic nie mówi. Ale to bardzo ważna postać, która była głównym architektem zmiany kijowskiej władzy w 2014 roku i działań wojennych przeciwko Rosji. Nuland jest Amerykanką. Dla Ukrainy jej rezygnacja nie wróży nic dobrego, bo sygnalizuje, że Ameryka może wkrótce wycofać się z wojny. Gdy to nastąpi, Ukraina będzie mogła liczyć już tylko na Sikorskiego, Tuska, Macrona, Scholza i Sunaka. Stawka jest ogromna. Aż się chce powiedzieć: nigdy tak wiele nie zależało od tak niewielu.


Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka