kaminskainen kaminskainen
1268
BLOG

Przez Rumunię: Sybin, stolica, Konstancja i Morze Czarne (2)

kaminskainen kaminskainen Podróże Obserwuj temat Obserwuj notkę 4

Nim zresztą do tego Sybina dojechaliśmy, sporo czasu upłynęło. A im dalej w Rumunię, tym ciekawiej. Właśnie ten rejon zaskakiwał nas widokami z początku wieku i czasów dawniejszych. Nie chodzi tylko o furmanki czy chatki, ale także o sylwetki ludzkie: bez trudu wypatrzymy, nawet z okien samochodu, wyraziste typy jakby wprost z rycin i malowideł średniowiecznych. Nie wiem na czym to polega, ale "cywilizacja" i "nowoczesność" zupełnie takie typy likwiduje, śladu po nich nie zostaje: zachodnioeuropejska, w tym i nasza ludzkość, zdaje się być uśredniona, wygładzona i pozbawiona ekstremów i "dzikich" odgałęzień. Ale w "zacofanych" rejonach Rumunii zobaczymy nagle wykrzywione twarze wariatów, ludzi chromych i klalekich, ludzi dziwacznych w ten czy inny sposób. Ot, jak ta pałubiasta postać męska, z twarzą nie do opisania, iście średniowieczną, obleczona w fioletowy podkoszulek, i tłukąca z zapamiętaniem w pobocze jakimś drągiem: bez przerwy, bez wytchnienia. Obok niej jakiś kaprawy pies, ze dwie kozy. Wokół może wypalonych upałem traw, puste wzgórki, w oddali grupka owiec i mały człowieczej "jak szpilka". Albo wiejski przygłupek, stojący na podwórzu z dłońmi założonymi na krzyż na barkach, stojący jak posąg w niemym, ekstatycznym zachwycie. Na jego twarzy, której nie nazwę wyszczerzoną, maluje się szczęście absolutne i doskonałe. Piękny i straszny widok.

Tu mała dygresja. Otóż określenie kogoś mianem wiejskiego przygłupka nie jest w mych ustach oznaką pogardy. Wiejskiego przygłupka niezmiernie szanuję, mam do tej postaci naprawdę wielki szacunek i sentyment. W pewnym sensie każdy wiejski przygłupek jest taki sam: wielkie, szczęśliwe dziecko w nieokreślonym wieku dojrzałym. Uważam tych ludzi za prawdziwych wybrańców Boga: mogą sobie chodzić boso przez całe życie, kręcić się wokół jednego podwórka, sklepiku i mostku - i być szczęśliwym. To właśnie wiejski przygłupek powita serdecznym "dzień dobry" zabłąkanego wędkarza i zmartwi się szczerze, że uciekł mu pociąg. Znajdziemy tę postać oczywiście wszędzie, mój sentyment narodził się wszak w Polsce - ale tak wspaniałych postaci jak w Rumunii u nas póki co nie uświadczyłem.

Jechaliśmy i jechaliśmy, i coraz bardziej kusiły nas przydrożne "punkty sprzedaży arbuzów". W końcu przy jednym udało się stanąć (zwykle jedzie się zbyt szybko, potem nie ma za bardzo jak zawrócić itd.). Ciemny jak węgiel brunatny Cygan miał kupę arbuzów (pepene verde) zalegającą w całkiem jeszcze niezłym aucie dostawczym. Ważył arbuzy wbijając im w miejscu wyrastania szypułki druciany haczyk ręcznej wagi sprężynowej. Transakcja była krótka - pan arbuziarz zainkasował należne leje i przekroił nasz nabytek na pół, a jedną połówkę na kilka mniejszych kawałków (drugą schowaliśmy na później do bagażnika) - zaś konsumpcja pośpieszna, taka łapczywie-siorbiąca. Dobrze nam ten arbuz zrobił. I znów obrazek wprost z Indii: arbuziarz usiadł na pace swego auta i odpalił sobie z komórki jakiś orientalizujący, cagański pop, nucąc do tego pod nosem. Dokładnie jak w Indiach, przynajmniej żony zdaniem.

Sybin (Sibiu, Hermannstadt, Nagyszeben) znałem i pamiętałem, ale pamiętałem inaczej, niż zobaczyłem. Chyba w ciągu tych ośmiu lat niewidzenia nałożyły mi się na to miasto inne obrazki i zakątki, uśredniając i wygładzając zapamiętany obraz. Sybin naprawdę trudno z czymkolwiek porównać. Miasto jak miasto - zwyczajne zupełnie. Chodzi o starówkę, o te wszystkie zaułki kluczące pośród nie do końca zadbanych domków i kamieniczek: odsyłają na południe Europy, choć i to jest rodzaj mylnego tropu. To jest właśnie piękne - wiele jest miejsc odpowiadających temu migawkowemu opisowi, ale żadne nie przypomina Sybina. Najlepszy zaś widok rozciąga się z pewnej kafejki, gdzie stajemy przy wysokim murku i widzimy całą tę plątaninę od góry, łuszczącą się dachówkami i zabawnymi, zdezelowanymi kominami z łapaczami wiatru, przy krótych chętnie przysiadają kawki. Pianista z nastawionej na Niemców kafejki wyłapał, że jesteśmy Polakami - i zaraz zagrał Chopina. Ładnie mu wyszło. Jak przystało na absolwenta konserwatorium z tej części świata - nie zna największego rumuńskiego kompozytora XX wieku (autora wspaniałej pianistyki), zapewne mając w pogardzie całą jego dyscyplinę. Nie przeszkadza mi to jednak nic a nic.

Ruszamy dalej, w Bukareszcie jesteśmy nocą. Widać, że miasto jest wielkie i że jest co w nim oglądać - wcale nie tylko ponure pomniki epoki Ceausescu, wśród których gigantomaniacki Pałac Parlamentu wcale nie jest najgorszy: przynajmniej ma klasyczną surowość formy i nie próbuje kpić z grawitacji - mocno siedzi na ziemi. Oj, jak mocno! To wszystko przy okazji błądzenia po stolicy Rumunii - jak wszędzie i tam wiele remontów, przebudów, rozkopanych ulic - ale z oznaczeniami objazdów już słabo. Jestesmy skazani na błądzenie nawet pomimo tego, że instruuje nas sympatyczny taksówkarz (wtrącając polskie słówka). Całkiem inaczej niż u Węgrów, gdzie oznaczenia na drogach są wręcz wzorcowe, po niemiecku porządne i czytelne. W końcu jednak wydostajemy się na autostradę prowadzącą wprost do Konstancji, którą jedziemy aż do rana z jakąś przerwą drzemiącą na stacji Rompetrolu (taki ichni Orlen; dobrze widoczne także sieci OMV, Łukoila i węgierskiego MOL).

Straszono nas tą Konstancją, że ohydna, ale mnie się taka nie wydała: miasto jak miasto, nawet bez obciachu. Zaliczamy poranną kąpiel w Morzu Czarnym - w końcu! Plaża nie za ciekawa, ale też nie wygląda to wszystko jakoś dużo gorzej, niż we Włoszech. Kolega, który z rozmyślną złośliwością odwiedził Cannes, opowiadał o najzwyklejszym, nadmorskim syfie dla masowych turystów. Czaru miejsca porządanego i magicznego dodaje mu wyłącznie fakt, że to "Zachód". Z kolei lwia część "syfiastości" Konstancji, o której się nasłuchałem, wypływa najprawdopodobniej z mitteleuropejskich kompleksów, które karmią się przekonaniem o tym, że gdzieś tam, choćby w Rumunii, jest jeszcze gorszy syf i prowincja. Tymczasem w przeważającej ilości przypadków nie musimy się niczego wstydzić - i to samo, z pewnymi zastrzeżeniami, powiem o Rumunach.

Sam wjazd do Konstancji, rankiem dnia powszedniego, był dla mojej żony żywym obrazem Indii (znowu): ludzie w zapiętych pod szyję koszulkach wpuszczonych w spodnie, tłoki na przystankach, wielu łapie autostopa. Ostre, poranne słońce, miszmasz budynków i budyneczków przedmieścia, sznury ciężarówek i zapach zmieszanego w słońcu pyłu i benzyny: taki sam był tylko w Indiach! No i ci brązowi Rumuni - diabli już wiedzą, czy Cyganie, czy po prostu opaleni (widzieliśmy brązowego, po prostu brunatnego synka białych rodziców: tak był opalony!). A jeszcze wcześniej, rankiem na autostradzie, przekonaliśmy się jak daleko zajechaliśmy: krajobraz zmienił się na całkowicie, absolutnie płaski - i stepowy. To bujne, zielone stepy - słynne stepy czarnomorskie!

I tak to udaliśmy się w pierwsze nasze miejsce docelowe: Eforie Nord. Ale o tym w kolejnym odcinku.

"Radykał, ale sympatyczny" (z filmu) Szczerzy przyjaciele wolności są niezmiennie czymś wyjątkowym. (Lord Acton)

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (4)

Inne tematy w dziale Rozmaitości