kamiuszek kamiuszek
2169
BLOG

Człowiek w Petersburgu - recenzja

kamiuszek kamiuszek Kultura Obserwuj notkę 16

Świetny film widziałem. Każdy, kto widział „Człowieka w Petersburgu” na pewno też będzie polecał. Dobre kino. Proszę nie mylić ze słynną powieścią Kena Folletta „Człowiek Z Petersburga”. Choć tę pomyłkę dystrybutor chyba chciał świadomie wyzyskać, licząc że popasożytuje na cudzej słowie. Zupełnie niepotrzebnie, bo historia, o której film opowiada jest ciekawsza. Folletowy „Człowiek z Petersburga” to prosta propagandówka bez wstydu i ambicji, z której co i rusz fastryga wyłazi, no zupełnie jak z innych „Człowieków z czegoś tam”. Natomiast „Człowiek w Petersburgu” ma, mimo sensacyjnej akcji, cechy porządnej przypowieści. Brak w nim tej nędzy rodem z telenowel, w której wszystko przez łóżko i instynkta jest tłumaczone. Dla przyciągnięcia nadpobudliwie ciekawskiej młodzieży i dla odwrócenia uwagi widowni od aktualnego interesu politycznego zwanego czasem prawdą historyczną. Im kto na człowieczeństwo czulszy, tym łatwiej go rozpłakać, rozmemłać i przymglić. Ale dość o tym. Film jest wyjątkowy, jeśli chodzi o polskie produkcje. Na szczęście pożyczono metodę od Hiszpanów, którzy ostatnio sporo robią angażując wykonawców i fachowców z samego Hollywood. I robią to nie dla siebie tylko, ale aby dało się oglądać w świecie.  

Film jest świetny, bo po prostu fachowo zrobiony, a jest wyjątkowy również dlatego, bo opowiada o zwycięstwie. Zwycięstwie moralnym, zwycięstwie indywidualnym i zwycięstwie faktycznym, bez którego zwycięstwo narodowe byłoby niemożliwe. Historie o samych tylko zwycięstwach moralnych też są fajne i na świecie dobrze się sprzedają. Choćby taki ”Lot nad kukułczym gniazdem”, w którym przecież McMurphy przegrał z kretesem konfrontację z psychiatrią (satanizmem w białych kitlach?). Elektrowstrząsami odebrali mu duszę i zamienili w warzywo. Moralnie jednak wygrał, bo wielki Indian wyrwał się na wolność i w dodatku zaczął mówić, a nawet, o ile pamiętam książkę, po prostu stał się narratorem.

Tu dygresja, jak to jest, że pojęcie zwycięstwa moralnego używane jest przez współczesnego Polaka jak szczególnie zjadliwy synonim kompletnej klęski. Czy taki Polak drwi z aspiracji i klęski małego bandziorka McMurphyego? Nie drwi, wszyscy McMurphyego lubimy, rozumiemy, a nawet się z nim utożsamiamy. Dlaczego więc Polak drwi sam z siebie?

Nie przez przypadek przywołałem „Lot nad kukułczym gniazdem” - całkiem spory kawał fabuły „Człowieka w Petersburgu” odegrany jest też w klinice psychiatrycznej i to nie jakiejś zapyziałej, jak w filmie Formana, tylko w najważniejszym stołecznym ośrodku imperium carskiego. Spotkałem się z komentarzem, że Kesey – autor "Lotu..." - zainspirował się przygodami, o których opowiada "Człowiek...". Wziął jednak pod uwagę trudności, jakie mogą wystąpić przy realizacji filmu kostiumowego i rzecz uwspółcześnił. No i uprościł dramaturgicznie, psychologicznie i całkiem pozbawił kontekstu historycznego.

Aby nie psuć przyjemności z oglądania, nie streszczę intrygi. Mamy sam początek XX wieku Carska policja usiłuje dowiedzieć się, kim jest ujęty przez nią w Warszawie konspirator. Ciekawe jest to, że nie posługuje się najprostszą metodą, o jaką można byłoby ją podejrzewać, gdybyśmy na poważnie traktowali obraz epoki stworzony przez Kena Folletta. No dość już uszczypliwości. W każdym razie żadnych tortur. Śledczy obawia się, że więzień jest wysoko ustosunkowany, więc być może stąd ta delikatność. W każdym razie jest zagadka, bo napięcie między mocarstwami rośnie i, jak wiemy z historii, za moment rozpocznie się to, co nazywamy rewolucją 1905 roku. Więc pytanie o nazwisko więźnia jest tylko wstępem do snuci domysłów, jakie to na siły zaczynają wymykać się spod kontroli. Nie minie pokolenie, a zacznie się szaleństwo wojny światowej. O czym wiemy, a nie mają prawa tego wiedzieć bohaterowie filmu. Przynajmniej niektórzy.

Dzięki wstępnemu śledztwu możemy poznać przedstawicieli różnych środowisk i, jakbyśmy to powiedzieli, nosicieli różnych ożywczych prądów, które zaczynały hulać po Europie. Mamy więc  Polaków, Niemców, Żydów, Rosjan, Anglików, okultystów, intelektualistów, freudystów, literatów, kupców. Międzynarodowo jest i ciekawie, bo to same postacie charakterystyczne, czasami większe, a czasami całkiem miniaturowe portrety, które nie pozostawiające widza obojętnym. Większość a może nawet wszystkie poznane postacie będą potem brały udział w organizacji ucieczki głównego bohatera. Bywa że nieświadome współuczestnictwa, a nawet wbrew swej woli czy poglądom politycznym. Nie jestem pewien, ale chętnie zobaczę film po raz drugi, choćby po to, żeby sprawdzić.

Rośnie apetyt, żeby wraz ze śledczym dowiedzieć się kim jest tajemniczy więzień. Gra go ten przystojniaczek, który akurat teraz odtwarza postać . Proszę wybaczyć, że zdradzę tajemnicę. Zaręczam, że nie wpłynie to na przyjemność oglądania. Zresztą jak ktoś choć trochę zna historię, to i tak rzecz się przed nim nie ukryje. A Śledczy - grany rewelacyjnie przez rosyjskiego aktora - dowie się dopiero na końcu, że rozpracowywał jakiegoś Józefa Piłsudskiego.

Film jest na faktach. I wydaje mi się, że twórcom udało się je przedstawić, choć sama forma jest daleka od programu dokumentalnego lub filmu biograficznego. Józef Piłsudski został osadzony w warszawskiej cytadeli, która pokazana jest tak, że nie ma wątpliwości, że uciec się z niej nie da. Zaczyna tam wariować, a widz ma prawo podejrzewać, że szaleństwo jest prawdziwe. Gdy odkrywamy że to symulacja, to mamy nadzieję, że Śledczy też dał się nabrać, ale nie. Piłsudski co prawda opuszcza Cytadelę, ale tylko po to aby zawieźli go do Petersburga właśnie, a dokładnie do ogromnego szpitala psychiatrycznego umieszczonego na otoczonej murem wysepce. Ucieczka stamtąd będzie jeszcze trudniejsza. W ogóle w Petersburgu, oglądany z perspektywy wariatkowa, jest nieludzki. Podobnie jak inne miejsca. Piłsudski wpadł z deszczu pod rynnę, bo w Cytadeli miał przynajmniej spokój. Tutaj jest zamknięty w sali z prawdziwymi i niezwykle widowiskowymi wariatami. Którzy, to na pewno świadomy zabieg scenarzysty, są jakby karykaturami postaci, które poznaliśmy w pierwszym akcie. Dotyczy to również postaci Śledczego, którego rolę symbolicznie i funkcjonalnie przejął Dyrektor szpitala wraz z teczką Piłsudskiego. Śledczy z ulgą wycofał się z wysepki, a nawet jakby z żalem pozostawił swojego podopiecznego. A może z obojętnością, a ja się tylko zasugerowałem atmosferą.

O samej ucieczce nie wspomnę. Powiem tylko, że twórcy nie oszczędzali i nie zrobili historyjki kameralnej. W to, co zakończy się udaną ucieczką zaangażowane są osoby z Londynu, Berlin, a nawet Tokyo. Choć nie możemy być pewni, czy wszystkie sceny dzieję się naprawdę, być może niektóre są przywidzeniami – teraz naprawdę już umęczonego i wariującego Piłsudskiego. Dają mu leki, które sporządzane są w ciekawie zaaranżowanej pracowni chemicznej, w którą klinika jest wyposażona. To po prostu pracownia alchemiczna, której szef próbuje adaptować układ okresowy pierwiastków Łomonosowa na potrzeby duchowe. Czubek, czubek ale jego zapowiedź decydującego znaczenia chemii w walce o władzę w świecie, wydaje się trafna.

W filmie zderza się kilka koncepcji psychologicznych, a wprost zderzenie systemów światopoglądowych. Zabawna jest scena konsylium - trzech naukowców przedstawia różne diagnozy. Potem przestaje być zabawna, bo przechodzą do przedstawienia szczegółów terapii. Na szczęście Dyrektor jest pod wrażeniem czwartego psychiatry – przedstawiającego się jako uczeń Freuda. Przyjechał specjalnie z Wiednia zainteresowany przypadkiem naszego bohatera. Tu też jest wesoło i tylko wesoło, bo to drwina z freudyzmu. Jakiś przytyk do couchingu?

Proszę się nie obawiać, nie jest to dramat psychologiczny. To kino sensacyjne i pasjonująca wycieczka intrygującymi ścieżkami spisków. Szpiedzy, naukowcy, wariaci, nawiedzeńce. Jest co oglądać, tym bardziej że, jak wiemy, pomysły owe na życie i koncepty na zbawienie ludzkości zostały zastosowane z całą bezwzględnością w kolejnych dziesięcioleciach.

Film jest po prostu ładny. Damy są piękne. Bandziory groźne. A dialogi przeważnie oszczędne. Aktorzy mają co grać, a główny bohater znajduje się w sytuacji bez wyjścia. Symbolicznie drogę na wolność odzyskuje dzięki zachowaniu swojej tożsamości, o co nie jest łatwo w petersburskim wariatkowie. Nie ma wolności bez tożsamości, bo „wolnym może być tylko ktoś, a nie ktokolwiek albo nikt”. Losy bohatera leży w rękach wielu możnych tego świata, którzy traktują go jako narzędzie. Powiedzielibyśmy jak kukułcze jajo, które starają się te orły dwugłowe i inne stwory podrzucić rywalowi politycznemu.

 

Bohater wydobywa się z tarapatów dzięki przyjaźni, miłości żony, uporowi i temu, że nie przyjął zasad gry. Tam jest fajne stwierdzenie, bierz gdy dają, ale niczego nie podpisuj. Po prostu nie dał się zwariować. To jest to zwycięstwo moralne. Bez którego faktyczny sukces ucieczki, a i przyszłe czyny nie byłyby możliwe. To ważny film w czasie, gdy światem targają napięcia ideolo. Na oscara raczej nie ma co liczyć, bo opowiada o terroryście. Ale też ukazuje ten terroryzm nie jako indywidualne szaleństwo, tylko jako systemowy obłęd polityki światowej.

Czy jest to film o Polsce? Nie czułem, że trzeba wiedzieć coś szczególnego, aby przeżywać prostą historię, w której stawką jest osobista wolność i groźba wybuchu wojny na kilkanaście milionów bagnetów. Są tam oczywiście smaczki, których obcokrajowiec raczej nie odczyta. Ale to zewnętrzne sprawy wobec filmowej historii. W wolnej Polsce Żeromski miał niezwykle mocną pozycję, chyba trochę na wyrost. No i okazuje się, że szwagier Żeromskiego był bezpośrednio zaangażowany w ucieczkę przyszłego naczelnika państwa. Oktawia żona Żeromskiego jest w filmie sportretowana i wplątana w akcję. Wiemy, że miała problemy psychiczne - tak jakby jako delikatna osoba dostała porcyjkę szaleństwa rykoszetem. Widz to ogląda i nie potrzebuje Żeromskiego znać. A jak zna, to ma o czym podumać - Gratis.

Fajnym detalem jest motyw jajka. Piłsudski, gdy jeszcze w Cytadeli udaje wariata, odmawia jedzenia, bo rzekomo obawia się otrucia. Je tylko jajka i to dostarczane w całej skorupce. Przy innej okazji ze skorupką próbuje się zmierzyć Śledczy. Znowu wśród petersburskich wariatów, jest kontrahent pana Faberge. Zresztą Żyd z Warszawy, który popadł w obłęd, bo został oszukany przy dostawie brylantów do najdroższych jajek świata. Pozbyto się kłopotu z płaceniem umieściwszy go w wariatkowie – tak przynajmniej sam twierdzi. W czasie jednej ze scen pościgu mijamy dzieci niosące w koszyczkach święcone. Jest tego trochę, więc niemożliwe, żeby było przypadkowe, choć nachalne nie jest. Może ktoś będzie miał pomysł jak ten symbol jajka ugryźć? Tylko proszę, ostrożnie z istotnymi szczegółami, żeby nie psuć zabawy tym, którzy jeszcze nie oglądali.

Ciekawie rymuje się podejrzenie trucicielstwa w Cytadeli z pracownią chemiczną-alchemiczną w Petersburgu, która truje naprawdę... Wydaje mi się, że takie rymy, powtórzenia z wyolbrzymieniem są zasadą konstrukcyjną tego dzieła. Czy Państwo mają podobne wrażenie?

kamiuszek
O mnie kamiuszek

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura