Jerzy Janowicz dał niezły popis podczas Australian Open. Popis, który niestety bardziej zasługuje na uwagę, niż jego sportowe dokonania na Antypodach.
Histeryczny protest przeciwko błędnej decyzji sędziowskiej stanie się prawdopodobnie jedyną rzeczą, jaka będzie kojarzona z jego występem w tegorocznym AO. Cyrkowo-błazeński spektakl wokół punktu, który nie przesądzał o przegraniu przez niego seta ani gema, zaszkodził przede wszystkim jemu samemu. Wytrącił go z równowagi, co kosztowało go prawdopodobnie dodatkowe dwa sety z dość przeciętnym przeciwnikiem, a to z kolei utratę sił, które mogły zadecydować o wygraniu następnego meczu.
Co więcej, Janowicz po wszystkim poszedł w zaparte, twierdząc, że dzikie, wspierane głosem zerwanej turbiny ze stacji pomp wrzaski w stosunku do sędziego głównego zawodów, w dodatku kobiety, walenie rakietą w stanowisko sędziowskie, rzucanie butelką z wodą mineralną to nic takiego. A już na pewno nic takiego, za co należy go ukarać finansowo, powtarzał i podkreślał. Tak, te najświętsze finanse...
Niestety, okazało się, że największym problemem Janowicza nie jest cienki, jak chińska zupka ze szczurów trener, ale on sam - nasz Jerzyk. Wychowanie bezstresowe chłopaka z ADHD w połączeniu z lekkim powiewem sukcesu sprawiły, że na korcie pojawił się gość, który zanim jeszcze cokolwiek naprawdę osiągnie, może bardzo szybko wszystko stracić.
Po jego występach i zademonstrowanej po nich, jedynej wlaściwie trosce - o pieniądze, można bowiem zasadnie domniemywać, że jak ktoś zaproponuje mu, żeby zatrudnił jakiegoś lepszego, a więc droższego trenera, a także specjalistę od treningu mentalnego, to on taką osobę po prostu zabije. A potem się rozpłacze.
No cóż, Jerzy Janowicz, choć z pewnością ma ogromny talent do gry w tenisa, mówiąc kolokwialnie, nie ma do tego głowy. Czy zdoła coś z tym zrobić, coś zmienić? Nie wiem. Przede wszystkim musiałby sam ten problem zauważyć i wziąć się z nim za bary, czego na razie nie widać, ani nie słychać.
Szkoda.
Inne tematy w dziale Polityka