Nie tak dawno przez media i Internet przetoczyła się fala komentarzy na temat polskich himalaistów, którzy właśnie ponieśli śmierć w górach. Nie brałem w niej udziału, bo po co?
Kiedy kilkadziesiąt lat temu (lata 70/80) największe sukcesy w chodzeniu po górach święcili Wanda Rutkiewicz i Jerzy Kukuczka powiedziałem w gronie znajomych, że kompletnie nie rozumiem po co oni z te góry chodzą i podejrzewam, że po prostu, świadomie lub podświadomie, szukają tam śmierci. A w takiej sytuacji, ten wyreżyserowany spektakl w przekraczaniu kolejnych, nieprzekraczalnych granic, przypominający zakłady, kto później otworzy spadochron, uważam za pornografię śmierci i budzi on moją odrazę.
Mój Boże, czego ja się wtedy nie nasłuchałem. Od prostego "nie rozumiesz" i "nie doceniasz", po rozmaite, mniej lub bardziej wyszukane złośliwości. Tak nawiasem, chyba wtedy po raz pierwszy zrozumiałem, co to znaczy zmierzyć się z kultem gwiazd i celebrytów. Gdy po latach, zgodnie z moimi przewidywaniami, Kukuczka a potem Rutkiewicz w końcu śmierć w górach znaleźli, zagadywani o to znajomi szybko zmieniali temat.
Ostatnia tragedia w Himalajach nie skłoniła mnie do żadnego komentarza, bowiem po prostu było już za późno. Dlaczego więc teraz do tego nawiązuję? Ano dlatego, że jest jeszcze jeden medialny pieszczoch i gwiazda, który stara się jak może zrobić to samo, ale jeszcze żyje.
To Robert Kubica.
Nasz człowiek w najbardziej ekskluzywnym sporcie dla prawdziwych mężczyzn, potwierdzającym męską supremację i substytucję. Ja już dość dawno zauważyłem, że on w sporcie nie szuka zwycięstw, ale ryzyka. Maksymalnego, aż po granice samozatracenia. Potwierdzały to narastający brak sukcesów i jego kolejne wypadki. Po ostatnim z nich, w którym znów cudem uniknął śmierci, został praktycznie kaleką, ale mimo tego za wszelką cenę próbował wrócić do ścigania.
Do F1 się nie udało, ale nie tak dawno media z triumfem oznajmiły, że będzie się ścigał w rajdach samochodowych. Mimo niesprawnej ręki, mimo konieczności dostosowania samochodu do jego kalectwa, ruszy w trasę nie na parawyścigach dla inwalidów, ale w regularnych rajdach. Media i szołbiznes, czasami dla niepoznaki nazywany wyczynowym sportem, wszystko kupią i sprzedadzą. Przy czym im większy dreszcz emocji, tym oczywiście lepiej. Im bardziej szalony i desperacki sportowiec, tym większy zachwyt i podnieta na widowni.
Tylko niech nikt mi nie opowiada, że to jest problem identyczny jak z samobójcą na dachu, a jego zdrowie i życie są wyłącznie jego sprawą. Ktoś go do tych wyścigów dopuszcza, ktoś mu daje samochód do ścigania. Ktoś wreszcie próbuje na nim zarobić.
Nie mogę się opędzić od myśli, że to wszystko przypomina kunsztownie dla potrzeb reklamy spreparowaną - eutanazję na życzenie. Z prawami do transmisji na żywo.
No i jest jeszcze druga strona - widownia. Jestem pewien, że takie widowiska demoralizują oglądających jak żadne inne. Z tak naprawdę rosnącą dzięki nim pogardą dla kalekich i niesprawnych w świecie rzeczywistym, w najbliższym otoczeniu. "Skoro Kubica może, to czego ten narzeka". Z najbardziej wreszcie banalną puentą w postaci wyścigów niewidomych w nieodległej przyszłości.
Czy jest jakś szansa, aby to szaleństwo powstrzymać, zanim będzie za późno? Nie wiem, ale to jest na pewno coś, na co warto poświęcić tyle czasu i wysiłku, ile się da.
Inne tematy w dziale Polityka