Na początek słowo wyjaśnienia: nie wiem, czy Tomasz Terlikowski ma psa i na dobrą sprawę mnie to nie obchodzi, bo jest nieistotne. Istotne natomiast jest dziwaczne prawo wprowadzone na Litwie, zakazujące "promowania homoseksualizmu" - czyli, na dobrą sprawę, po odpowiednim nagięciu, prezentowania homoseksualizmu w jakimkolwiek ujęciu poza jedynie słusznym. Ujęcie jedynie słuszne brzmi następująco (jakby je sformułował typowy wyborca naszej prawicy):
"Geje to podludzie, bezbożnicy, banda zjebanych pedryli domagających się akceptacji dla swojego zboczenia i powinno się ich wszystkich powywieszać albo wysłać do gazu, żeby szybciej spłonęli w piekle."
I temu właśnie prawu radośnie przyklasnął pan Terlikowski, strasząc plagą brukselskiej Biedrońki zrzucanej z samolotów na nasze szkoły i przedszkola, jak za czasów Polski Ludowej amerykańscy imperialiści robili to ze stonką i naszymi zbiorami kartofli. Osobiście, nic przeciwko homosiom in general nie mam - jestem libertynem ściśle heteroseksualnym, w gejbarach nie bywam, przyjaciółki lesbijki na jedynie słuszną opcję seksualną nie nawracam, ona mnie też nie, krótko mówiąc, temat wisi mi krzywo i proszę by mi go nikt nie podpierał. Wkurza mnie tylko brak edukacji w tym temacie, wyłażący z obydwu stron konfliktu.
Otóż fundamentaliści krzyczą, że książka o pingwinach pogeja nam dzieci do reszty i populacja chrześcijańskich przedmurzynów Europy wymrze - bullshit. Wielce oświeceni eksperci z kolei twierdzą, że dzieci należy uczyć, że gej to rzecz normalna i społecznie akceptowalna - w większej części też bullshit, bo uczenie takich rzeczy powinno zostać prywatną sprawą rodziców i dzieci. Obie strony bowiem na dobrą sprawę gówno wiedzą o liberaliźmie - pierwsi głównie dlatego, że myślący za nich księża uważają to słowo za grzech ciężki i obelgę, a drudzy dlatego, że czytali niewłaściwe książki i strefa prywatna z publiczną popieprzyły im się doszczętnie. Tak więc siadać i słuchać uważnie, głąby ekstremistyczne, wujcio Kanibal daje wykład z filozofii liberalizmu, poparty swoim świeżo zdobytym stopniem naukowym.
Raz, najsamprzód - nie bronię panu Terlikowskiemu posiadania takich a nie innych poglądów. Skoro jest katolikiem i poczuwa się do obowiązku wychowywania dzieci w duchu katolickim, ma prawo prywatnie, w obrębie własnej rodziny, wyjaśniać, dlaczego homoseksualizm jest "zły", grzeszny i takie tam. Problem zaczyna się, gdy pan Terlikowski w debacie publicznej usiłuje narzucić swoje poglądy niezgadzającym się z nim ludziom, szczególnie za pomocą tak marnych argumentów, jakimi szermuje. Bo może ja nie mam nic przeciwko temu, by gejów nie opluwać.
Dwa, teraz na lewo - jak już powiedziałem, istnieją dwie wzajemnie odrębne strefy: publiczna i prywatna. Prywatnie, w obrębie przyjaciół i rodziny, wolno gejem być i nikomu nic do tego. Natomiast fakt machania gejem w strefie publicznej uważam za hucpę nie z tej ziemi - z jakiej bowiem paki taki gej ma mieć jakieś dodatkowe przywileje w temacie tym lub owym? Nie mam tu na myśli zakazu dyskryminacji, o tym będzie za chwilę.
Trzy, o rozmyciu granic - edukacja społeczna ostatnio nawaliła w straszliwy sposób, pozwalając na rozmycie granic między strefą publiczną i prywatną. Stąd i przypadki uznawania tak nieistotnych rzeczy jak wyznanie czy orientacja seksualna za ważne czynniki w decydowaniu, czy ktoś powinien mieć pracę, mieszkanie czy nawet prawa publiczne. Przykład: oto programistę z dużej firmy najpierw dyskryminowano, a potem wprost wywalono z roboty za jego orientację seksualną, która (jak nakazywałaby sądzić logika) nikomu nie przeszkadzała, a przynajmniej powinna była nikomu nie przeszkadzać. Przykład drugi: z pracy wywalono stewardessę, a za co? Za noszenie krzyżyka. Jak nakazywałaby sądzić logika, to też nikomu nie przeszkadza, a jednak. W przykładzie pierwszym skończyło się skandalem, a przykładzie drugim nie - a dlaczego? Przez politpoprawność i brak obiektywizmu.
Cztery, w politpoprawność - jest to bowiem prawdziwy wróg, i to zwyciężający ostatnio nad zdrowym rozsądkiem. Politpoprawność, proszę państwa, to taki trend w (nie)myśleniu, polegający na protestowaniu przeciwko wszystkiemu, co może (podkreślam, może) obrażać uczucia najbardziej przewrażliwionej pindy tej czy innej opcji politycznej, religijnej, światopoglądowej, etc. Co można łatwo przewidzieć, politpoprawność nierzadko wpieprza się z butami w strefę prywatną, zakazując np. wywieszania transparentów z napisem "Merry Christmas", noszenia krzyżyków i innych takich bzdetów. Żeby jednak nie było zbyt obiektywnie, politpoprawność zawsze staje w obronie tak zwanej "mniejszości" - na ten przykład, nie obejmując swoją tyranią gejów, muzułmanów czy imigrantów nie do końca legalnych. Oczywiście nikt nie przemyśli, czy taka ochrona jest słuszna i czy nie sięga zbyt daleko, przez co demokracja ulega zwyrodnieniu, a liberalizm, czyli wolność robienia co się chce o ile nie krzywdzi to drugiego człowieka, trafia szlag.
Pięć, o wolności robienia co się chce - politpoprawna paranoja dzieli ludzi na równych i równiejszych. Zamiast traktować przedstawiciela większości i przedstawiciela mniejszości równo, bzdetna socjalistyczna doktryna nie mająca wiele wspólnego z liberalizmem rozpina parasol politpoprawności nad tymi "biednymi i dyskryminowanymi" cwaniakami, wykorzystującymi błędy w niej przeciwko większości. Co z tego, że np. gej pobił księdza? Gej jest według politpoprawności równiejszy niż ksiądz, bo ksiądz to przedstawiciel większości, cieszący się przywilejami od dwóch tysięcy lat, więc politpoprawnie będzie go zgnoić. Gdy politpoprawności nie ma, za to w danym kraju o liberalizmie nikt nie słyszał, sytuacja przegnie się w drugą stronę - kiedy to ksiądz na ten przykład przejedzie dziecko albo przewali grubą kasę, usłużny wymiar sprawiedliwości uzna, że sprawy nie było i ukręci jej łeb. Bo oto ksiądz należy do kasty uprzywilejowanej, należy przed nim klękać, dawać na tacę i boską czcią otaczać.
I na koniec wywodu, o tym, czy państwo powinno nakazywać obywatelowi, jak ten ma się prowadzić w strefie prywatnej. Otóż nie powinno. A jednak, w socjalizmie, robi to - decydując o tym, czy powinno się nowych obywateli wychowywać tak lub owak, zabierając prawo głosu rodzicom i produkując hordy politpoprawnych (lub nie, zależnie od tego, w jakim socjalizmie żyjemy) tępaków kształconych na jedno kopyto. Niech sobie, cholera jasna, będzie tym gejem czy katolikiem, ale nie zawraca nam tym głowy, bo nas to NIE OBCHODZI. Jego sprawa, nie nasza. Byle dobrą robotę robił.
Lubię ludzi. Problem w tym, że niektórych z nich najbardziej lubię boleśnie kąsać, ewentualnie tradycyjnym męskim sposobem potraktować pałą w łeb - z tą różnicą, że w przeciwieństwie do polityków nie chowam tej pały w wiązance kwiatów niesionej z uśmiechem przed sobą. Oprócz tego w uprawianiu kanibalizmu przeszkadza mi fakt, że ludzi, których gryzę, zwyczajnie nie trawię.
Jestem także utalentowanym słowopotfurcą.
Niestety, drodzy paranoicy wszystkich opcji politycznych, nie jestem przez nikogo opłacany, a szkoda.
Lista persona non grata utajniona, co będę matołom reklamę robił.
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Rozmaitości