Każde normalne stworzenie dąży do „czucia się” dobrze, a unika „czucia się” źle. Pragnie czuć przyjemność, unika zaś cierpienia. W przypadku człowieka owa przyjemność (dobrze-się-czucie) oraz cierpienie (źle-się-czucie) wykracza poza doznania fizyczne czy proste zaspokojenie potrzeb emocjonalnych. Człowiek może się dobrze (po)czuć, kiedy pije piwo, pływa w morzu, słucha miłej jego uchu muzyki, pomaga przyjacielowi, wali w gębę chama, postępuje zgodnie z sumieniem czy wierzy w swoje zbawienie. Człowiek może się źle (po)czuć, kiedy walnie się w palec, jest głodny lub spragniony, czuje się zagrożony, nie może „zdobyć” ukochanej osoby, doświadcza tzw. dysonansu poznawczego czy przestaje wierzyć w swoje zbawienie. Czasami może doświadczać obydwu tych stanów psychicznych jednocześnie: cieszyć się z towarzystwa swoich bliskich, lecz wkurzać się na to, co oni robią; lękać się atakującego go raka, jednocześnie intensywniej „smakując” resztkę życia; być zadowolonym z siebie, a przy tym martwić się, że jednak nie jest się doskonałym.
Ten mianownik (dobre „czucie” versus złe „czucie”) jest wspólny dla wszystkich istot zdolnych do odczuwania i reagowania na to odczuwanie. No, może z roślinami bym nie przesadzała, u nich jest to mocno ograniczone. :) W każdym razie owo „czucie” jest po prostu reakcją na otaczającą nas rzeczywistość (lub to, co wydaje nam się rzeczywistością) oraz motywacją do jej akceptacji bądź dążenia do jej modyfikacji. Uwaga! Nie należy mylić „dobrego-się-czucia” ze zwykłą przyjemnością, komfortem, sytością.
Tak więc to właśnie złe-się-czucie motywuje nas do czegoś, prawda? Tylko jak motywuje? Czy motywuje zawsze do czegoś dobrego? I czy to ono powinno nas motywować? Pewien bloger napisał (o chodzeniu do kościoła, ale to akurat szczegół):
Stąd najpierw są decyzje oraz dyscyplina w ich wykonywaniu. Możemy być wolni w ten sposób, że służymy swoim odczuciom i impulsom albo możemy być wolni tak, że służymy naszej wolni i rozumnie podjętym wyborom. Chodzenie z miłości, to ten pierwszy rodzaj postaw. Mam odczucie, to zachowuję się zgodnie z nim. Chodzenie z obowiązku, to ten drugi rodzaj zachowania, zdecydowałem, wybrałem, to chodzę. A miłość, jeśli to robię właściwie, staje się owocem wysiłku, decyzji, podjętej drogi. Miłość jest na końcu, miłość jest skarbem, miłość jest efektem zachowań. W perspektywie księdza odwrotnie, miłość jest na początku, miłość jest przyczyną zachowań, finałem jest bycie w kościele.
A skąd nasza „wola” wie, czym się kierować? Co jest rozumnie podjętym wyborem? Przecież w innej notce bloger ten pisze, że to nie rozum wyznacza nam cele. Cele wyznaczają nam nasze przekonania, potrzeby, pragnienia, wiara, uczucia. One biorą się z zewnątrz, nasiąkamy nimi jak gąbka – czy to poprzez monitor, czy to poprzez bywanie w określonym towarzystwie, czy to poprzez słuchanie „autorytetów”. Czy rozumne jest udawanie kogoś, kim się nie chce być, tylko dlatego, że inni uważają to za słuszne? Owszem, prawidłowo zsocjalizowany człowiek poczuwa się do pewnych obowiązków. Jednak żeby obowiązek przeistoczył się w miłość, trzeba widzieć w tym obowiązku SENS. A to już jest dość subiektywne. Co dla jednego jest dobre lub przynajmniej neutralne, innemu może wydawać się złe i nieakceptowalne. Przekonywanie siebie samego, że skoro jest to rzecz względna, to jest zarazem nieistotna, owocowałoby dojściem do wniosku, iż nie ma też żadnych bezwzględnych obowiązków – czy to wobec drugiego człowieka, czy wobec jakiejś instytucji, państwa, wspólnoty. Nie każdego bowiem warto kochać. Jeśli nie widzisz sensu w przytulaniu krokodyla, to czy przytulanie go na siłę na pewno coś zmieni? Gdyby tak było, ludzie nie rzucaliby po pewnym czasie w diabły pewnych rzeczy, nie odchodziliby od patologicznej rodziny, nie zmienialiby pracy, nie wyjeżdżaliby za granicę w poszukiwaniu lepszego życia.
Wszystko zależy od tego, czy widzisz w czymś wspomniany wyżej SENS. Czasami warto coś ratować, a czasami nie. Trudno jest przyznać się przed samym sobą do porażki, a jeszcze trudniej do poważnego błędu. A czymże jest inwestowanie czasu, energii czy wreszcie uczuć w coś/kogoś, kto okazuje się czymś/kimś niespecjalnie tego wartym? A jednak niektórzy przyznają się do błędu, do tego, że nie warto dalej czegoś ciągnąć. Chcą zmiany na lepsze. Czy mają rację? A kto to może osądzić? Tak, to subiektywne, względne, emocjonalne. Ten sam FAKT (np. opuszczenie niewiernego małżonka) może być rozmaicie oceniany. Ale jeśli niczego nie wartościujemy, to jak możemy do czegokolwiek dążyć?
Haniebny powrót po wcześniejszym zadeklarowaniu się, że nigdy tu już nie wrócę. :/
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Rozmaitości