II. КРАСНАЯ ЗВЕЗДА (Stars and stripes)
"Murder" he said - before scene, which comes next
Skrzypnięciu otwieranych drzwi towarzyszył triumfalny blitzkrieg klina jasnego światła rozpraszający półmrok spowijający apartament siódmy na piątym piętrze hotelu Metropolis, przy dwieście pięćdziesiątej piątej ulicy w Nowym Jorku. Światło wydobyło z niebytu kolory i kształty zręcznie wykonanych kopii antyków oraz niepasującego do reszty wielkiego, obitego czerwonym pluszem fotela zwróconego zagłówkiem ku wejściu. Znad zagłówka wystawał tył głowy mężczyzny. Dla wchodzącego była to wymarzona sytuacja. Wprost idealna biorąc pod uwagę zadanie, które mu powierzono i modyfikacje, które sam wprowadził do zleconego mu planu.
Cień intruza rysował się ostrym konturem na oświetlonym fragmencie ciemnobeżowej wykładziny frotte. Kontur był wydłużony jakby zanadto, co nadawało postaci intruza szczyptę koniecznego w amerykańskiej noweli demonizmu. Cicho, tak żeby nie spłoszyć drzemiącego najwyraźniej lokatora, sięgnął pod połę marynarki i szybkim, bezszelestnym ruchem zawodowca wyciągnął spluwę. Odwodząc kurek kciukiem oparł opuszek wskazującego palca o cyngiel. Cichy metaliczny trzask mógł zaalarmować siedzącego w fotelu i zmusić zabójcę do natychmiastowej reakcji.
Jednak głowa śpiącego nawet nie drgnęła. Uzbrojony mężczyzna, trzymając swoje mordercze narzędzie w ciągle wyciągniętej przed siebie dłoni, wykonał krok naprzód i nie odwracając się, wolną ręką, cicho zamknął za sobą drzwi. Smuga światła znikła tak nagle, jak się pojawiła. Były to okoliczności, które ten typ mordercy, z jakim najwyraźniej mamy do czynienia, lubił szczególnie. Przez krótką chwilę stał, aby przyzwyczaić oczy do mroku gotów wystrzelić w precyzyjnie zapamiętanym kierunku, a kiedy na powrót zaczął rozpoznawać kształty wykonał następny krok. Lufa rewolweru zbliżyła się na odległość kilku centymetrów od pochylonej wprzód potylicy drzemiącego.
Zabójca omiótł krótkim spojrzeniem wygolony kark swojej ofiary i spokojnie, wyćwiczonym przez lata praktyki ruchem, zaczął naciskać spust. Nie wystrzelił jednak. Zamarł, jakby się nad czymś namyślał. Zaczynał sobie coś przypominać... Zupełnie inne miejsce w zupełnie innym czasie. Tak dawno, jakby w innym świecie, gdzieś w mitycznej krainie młodzieńczych fantazji. Tylko potylica była ta sama, a morderca posiadał wyuczony przez lata ciężkiej pracy dar rozpoznawania ludzi właśnie po tej części ciała.
- Janek? - zapytał zduszonym z emocji szeptem. Siedzący mężczyzna drgnął. Wolno podniósł głowę prostując ręce spoczywające dotąd swobodnie obok nóg. Obrócił się flegmatycznie zarzucając łokieć na zagłówek. Mrużąc oczy usiłujące desperacko przedrzeć się nieprzytomnym spojrzeniem przez półmrok z zaciekawieniem przyglądał się mężczyźnie stojącemu za nim.
- Wołodia! - wykrzyknął radośnie rozpoznając swego niedoszłego zabójcę, a jego słowiańską prostoduszną twarz rozjaśnił szczery hollywoodzki uśmiech.
- Mój Boże, Janek, co ty tu... - nazwany Wołodią nie potrafił opanować całkowitego zaskoczenia - Przecież ty nie jesteś...
- Nie, nie jestem nim - przytaknął siedzący w odpowiedzi. - Mówię ci, Wołodia, to była piramidalna pomyłka, purnonsensowy zbieg okoliczności... Oczywiście, to nie moja wina, że ludzie wyrzucają te wszystkie śmieci na chodniki i...
- Już nic nie tłumacz - przerwał mu Wołodia i chowając z westchnieniem ulgi colta pod marynarkę obszedł wkoło fotel i siedzącego na nim odnalezionego kolegę - Nic się nie zmieniłeś! Przez tyle lat!
- A zobacz ile to różnych rzeczy musi się wydarzyć, żeby znów mogli spotkać się kumple z wojska! - zawołał w odpowiedzi blondyn o słowiańskiej urodzie, który wyglądał teraz jak uosobienie prostoty i naiwności.
- O tym później - Wołodia spoważniał, jego nadzwyczaj długa twarz stężała. W napięciu popatrzył na drzwi, później zwrócił twarz w stronę zasłoniętego storami okna. - Pomyślmy lepiej jak wyplątać się z tej nieprawdopodobnej kabały.
- No to myśl - kolega rozparł się wygodnie na fotelu - Masz długą głowę. Ja mam dość na dzisiaj. W każdym razie zapraszam cię do domu na bigos.
Inne tematy w dziale Kultura