seventeenth scene: vicious circle closes
Kule świstały złowrogo nad blaszanym dachem Chevroleta. Kloss przyspieszył gwałtownie i skręcił w pierwszą przecznicę z trudem utrzymując się na swoim pasie ruchu. Nie widzieli jak niebieska furgonetka zmiażdżyła tył mercedesa porucznika Cojaka. Usłyszeli tylko huk i zobaczyli ludzi biegnących w tamtym kierunku. Kloss zwolnił.
- Nie, nie - zaprotestowała Inez z narastającym histerycznym tonem w głosie - Nie zawracaj. Mam dość wrażeń. Jedziemy do domu. Jest wpół do drugiej, a ja potrzebuję trochę czasu, żeby się przygotować do wyjścia. Kloss nie oponował wiedząc, ile czasu potrzebuje Inez na przygotowania i powstrzymując ciekawość posłusznie obrał kurs na dom.
Odetchnęli oboje, kiedy już znaleźli się za progiem ich mieszkania. Nie wracając do wypadków, które miały miejsce, w ciszy zajęli się każde swoimi sprawami, dzięki czemu byli gotowi na czas. W samą porę, żeby znaleźć miejsce do parkowania, zdążyć kupić bilety i zająć miejsce w teatrze.
Przedstawienie, które obejrzeli nie było wybitne. Jeden z tych setek sprawnie wyreżyserowanych i zagranych musicali, które przewijają się przez mniejsze i większe sceny Nowego Jorku pozostawiając po sobie bardziej lub mniej suchą notatkę w prasie. W tym musicalu chodziło o jakieś gangi, które walczyły ze sobą wykorzystując jako miejsce walki rozdzielający strefy ich wpływów płot, co dawało tancerzom możliwość ekwilibrystycznych popisów.
Muzyka była do przyjęcia, ale również nic wybitnego. Po prostu średniak. Byliby się na pewno rozluźnili, ale w tych okolicznościach temat przedstawienia nie pozwalał im zapomnieć o przeżyciach popołudnia. Wyszli trochę podenerwowani straconym czasem.
- Może pójdziemy gdzieś na kolację? - zaproponował Kloss gotów zakończyć wieczór jakimś miłym akcentem.
- Nie, daj spokój - ziewnęła Inez - marzę, żeby położyć się w domu, w łóżku. Poza tym mamy jeszcze na chwilę przystanąć na moście.
- Jeśli nie masz nic przeciwko - zastrzegł się Kloss.
- Nie, jeśli ma to uspokoić twoje sumienie... Poza tym chcę to zobaczyć. Potem zastanowimy się, co z tym dalej robić. Mam na dzisiaj dość prawa w praktyce, a poza tym - spojrzała na zegarek - jest już późno, za dziesięć szósta.
Nie zwlekając dłużej wyruszyli. Natężenie ruchu było duże, ale udało się zaparkować na chodniku w miejscu, które Kloss wskazał jako scenerię wypadków wczesnego ranka. Wysiedli, a Inez rozejrzała się bacznie.
- Nic nie widać - stwierdziła z rozczarowaniem.
- A co ma być widać? - skrzywił się Kloss. - Ja jestem tutaj, a tamci dwoje - wskazał na wodę - tam. Przechylił się przez barierkę, żeby pokazać Inez feralny filar, ale nie zdążył, bo rozbrzmiały syreny i otoczyła ich dziesiątka wozów z migającymi kogutami na dachach wyrosłych nie wiadomo skąd.
- Mówiłem, że tu nie wolno parkować - mruknął Kloss pouczająco spoglądając w otwory dziesiątek luf strzelb i rewolwerów, które tajniacy poopierali o wozy. Zza mierzącego do nich uzbrojonego kordonu wypadł jakiś facet bliźniaczo podobny do tego znanego komika z telewizyjnego programu, który zawsze występował z koniem, a którego nazwiska Kloss nie mógł jakoś zapamiętać. Podbiegł w ich kierunku, zatrzymał zachowując dwumetrowy dystans i zapytał:
- James Bond? Kloss uznał, że nie ma się co zapierać i wymigiwać. Znali nazwisko jego ofiary i jakimś cudem potrafili go namierzyć. “Trudno” pomyślał. “Są jeszcze sądy w Ameryce. Będą musieli mnie uniewinnić”.
- Tak, to ja... odpowiedział spuszczając oczy. Chciał dodać: “... włączyłem się w łańcuch przyczynowo-skutkowy, w roli fizycznego przedmiotu nieobdarzonego intelektem i wolą, czym przyczyniłem się do faktu jego śmierci”, ale uznał, że mogliby to uznać za mataczenie, więc nie dodał.
- Przepraszam, sojuszniku, za tą całą obstawę, ale musieliśmy mieć pewność, że pana spotkamy... Nazywam się Clifford Clarki jestem sekretarzem obrony w gabinecie prezydenta Johnsona. Czasu zostało naprawdę niewiele... Rozmowa, na którą pan przybył rozpoczyna się dokładnie za godzinę w Hotelu Metropolis. Jeśli zechce pan pomóc rządowi Stanów zjednoczonych Ameryki Północnej, musimy już jechać.
- Cóż - Kloss oparł się o barierkę i zaczął majtać nogą - Dlaczego niby miałbym nie pomóc rządowi stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej?
- Kloss... - mruknęła Inez niepewnie.
- Daj spokój - małżonek uspokoił ją niedbałym gestem prawdziwego macho wyuczonym w Hollywood. - Pomogę tylko największemu mocarstwu na świecie i natychmiast wracam do domu.
- Jedźmy - zakomenderował, bo nowa, niespodziewana rola bardzo przypadła mu do gustu. I pojechali. Do apartamentu na siódmym piętrze Hotelu Metropolis. Tam miał czekać na umówionego gościa. Wnętrze apartamentu spodobało się Klossowi. Nalał sobie drinka i zaległ w czerwonym, ustawionym tyłem do wejścia pluszowym fotelu. Dopiero teraz dopadło go zmęczenie. Nie ma się co dziwić. Wstał wcześnie rano, a dzień miał pełen emocji, jak nigdy. Poczuł senność. Z trudem powstrzymał opadanie powiek. “Jest wpół do, więc chyba nic się nie stanie jak się chwilkę zdrzemnę.” Wstał, odstawił niedopitego drinka na blat barku, wyłączył światło i oparłszy się wygodnie o zagłówek fotela odpłynął w krainę snów.
A DLA PRZYPOMNIENIA:
II. КРАСНАЯ ЗВЕЗДА (Stars and stripes)
"Murder" he said - before scene, which comes next
Skrzypnięciu otwieranych drzwi towarzyszył triumfalny blitzkrieg klina jasnego światła rozpraszający półmrok spowijający apartament siódmy na piątym piętrze hotelu Metropolis, przy dwieście pięćdziesiątej piątej ulicy w Nowym Jorku. Światło wydobyło z niebytu kolory i kształty zręcznie wykonanych kopii antyków oraz niepasującego do reszty wielkiego, obitego czerwonym pluszem fotela zwróconego zagłówkiem ku wejściu. Znad zagłówka wystawał tył głowy mężczyzny.
Dla wchodzącego była to wymarzona sytuacja. Wprost idealna biorąc pod uwagę zadanie, które mu powierzono i modyfikacje, które sam wprowadził do zleconego mu planu. Cień intruza rysował się ostrym konturem na oświetlonym fragmencie ciemnobeżowej wykładziny frotte. Kontur był wydłużony jakby zanadto, co nadawało postaci intruza szczyptę koniecznego w amerykańskiej noweli demonizmu.
Cicho, tak żeby nie spłoszyć drzemiącego najwyraźniej lokatora, sięgnął pod połę marynarki i szybkim, bezszelestnym ruchem zawodowca wyciągnął spluwę. Odwodząc kurek kciukiem oparł opuszek wskazującego palca o cyngiel. Cichy metaliczny trzask mógł zaalarmować siedzącego w fotelu i zmusić zabójcę do natychmiastowej reakcji. Jednak głowa śpiącego nawet nie drgnęła. Uzbrojony mężczyzna, trzymając swoje mordercze narzędzie w ciągle wyciągniętej przed siebie dłoni, wykonał krok naprzód i nie odwracając się, wolną ręką, cicho zamknął za sobą drzwi.
Smuga światła znikła tak nagle, jak się pojawiła. Były to okoliczności, które ten typ mordercy, z jakim najwyraźniej mamy do czynienia, lubił szczególnie. Przez krótką chwilę stał, aby przyzwyczaić oczy do mroku gotów wystrzelić w precyzyjnie zapamiętanym kierunku, a kiedy na powrót zaczął rozpoznawać kształty wykonał następny krok. Lufa rewolweru zbliżyła się na odległość kilku centymetrów od pochylonej wprzód potylicy drzemiącego.
Zabójca omiótł krótkim spojrzeniem wygolony kark swojej ofiary i spokojnie, wyćwiczonym przez lata praktyki ruchem, zaczął naciskać spust. Nie wystrzelił jednak. Zamarł, jakby się nad czymś namyślał. Zaczynał sobie coś przypominać... Zupełnie inne miejsce w zupełnie innym czasie. Tak dawno, jakby w innym świecie, gdzieś w mitycznej krainie młodzieńczych fantazji. Tylko potylica była ta sama, a morderca posiadał wyuczony przez lata ciężkiej pracy dar rozpoznawania ludzi właśnie po tej części ciała.
- Janek? - zapytał zduszonym z emocji szeptem. Siedzący mężczyzna drgnął. Wolno podniósł głowę prostując ręce spoczywające dotąd swobodnie obok nóg. Obrócił się flegmatycznie zarzucając łokieć na zagłówek. Mrużąc oczy usiłujące desperacko przedrzeć się nieprzytomnym spojrzeniem przez półmrok z zaciekawieniem przyglądał się mężczyźnie stojącemu za nim.
- Wołodia! - wykrzyknął radośnie rozpoznając swego niedoszłego zabójcę, a jego słowiańską prostoduszną twarz rozjaśnił szczery hollywoodzki uśmiech.
- Mój Boże, Janek, co ty tu... - nazwany Wołodią nie potrafił opanować całkowitego zaskoczenia - Przecież ty nie jesteś...
- Nie, nie jestem nim - przytaknął siedzący w odpowiedzi. - Mówię ci, Wołodia, to była piramidalna pomyłka, purnonsensowy zbieg okoliczności... Oczywiście, to nie moja wina, że ludzie wyrzucają te wszystkie śmieci na chodniki i...
- Już nic nie tłumacz - przerwał mu Wołodia i chowając z westchnieniem ulgi colta pod marynarkę obszedł wkoło fotel i siedzącego na nim odnalezionego kolegę - Nic się nie zmieniłeś! Przez tyle lat!
- A zobacz ile to różnych rzeczy musi się wydarzyć, żeby znów mogli spotkać się kumple z wojska! - zawołał w odpowiedzi blondyn o słowiańskiej urodzie, który wyglądał teraz jak uosobienie prostoty i naiwności.
- O tym później - Wołodia spoważniał, jego nadzwyczaj długa twarz stężała. W napięciu popatrzył na drzwi, później zwrócił twarz w stronę zasłoniętego storami okna. - Pomyślmy lepiej jak wyplątać się z tej nieprawdopodobnej kabały.
- No to myśl - kolega rozparł się wygodnie na fotelu - Masz długą głowę. Ja mam dość na dzisiaj. W każdym razie zapraszam cię do domu na bigos.
Inne tematy w dziale Kultura