WIESIOŁYJE KARTINKI WIESIOŁYJE KARTINKI
55
BLOG

ROADS TO NOWHERE

WIESIOŁYJE KARTINKI WIESIOŁYJE KARTINKI Kultura Obserwuj notkę 7
III.



        Kloss klął na czym świat stoi, bo niezawodny kompas kupiony w sklepie “Roads to Nowhere” pokierował ich na takie bezdroża, że wyjść nie mogli ze zdumienia faktem istnienia tak głębokiej prowincji w sercu tak wielkiego mocarstwa. Było pagórkowato i dziurawo. Omal nóg nie połamali w króliczych norach na jakimś zawalonym pniami starych drzew stoku; Stirlitz huknął podługowatym ciemieniem w jeden z konarów, kiedy usiłował wykonać rozpaczliwy sus ponad wyrwą w ziemi, a Kloss wpadł do strumyka, zamoczył buty i nogi po kolana.

Cała chłopięcą radość z eskapady przeszła im jak nożem uciął, a na dodatek kończył się i prowiant, i wódka. W tak rozpaczliwej sytuacji nie pozostawało nic innego, jak złamać zasady wyprawy i ogólne zasady bezpieczeństwa i pogodzić się z rodzajem ludzkim zbliżając się do jego siedzib. Łatwiej było takie przekonanie przyjąć za swoje, niż wprowadzić je w czyn. Bo - jako żywo - jakby się nie rozglądali, to nijak nie mogli wypatrzeć śladu ludzkiego siedliska.

Ze dwie godziny brnęli w spiekocie południa przez wyrosłe, niby kolejna przeszkoda w całym ich torze, wrzosowiska, aby na koniec natknąć się nareszcie na marny wytwór ludzkiej ręki. Nie był to wytwór, który mógł w najmniejszym stopniu wskazywać, że ludzkość obdarzona została potencjałem budowania tworów architektonicznie tak złożonych jak piramidy, czy Katedra w Kolonii. Szczerze mówiąc chatka, do której dotarli, nie kojarzyła się nawet z porządną europejską, drewnianą stodołą. Wyglądała, jakby miała się lada moment rozpaść, a półotwarte okno o przełamanych osiach symetrii, zdawało się dobitnie zaświadczać, że nie jest zamieszkała przez żadną rozsądną, dwunożną istotę.

A była. Ku ich zaskoczeniu na natarczywe pukanie odpowiedział głos potwierdzający istnienie wysokozorganizowanych form życia i po chwili wypełnionej szuraniem i powłóczeniem na koślawym progu stanął żywy mieszkaniec tej zapadłej prowincji. Był równie zapadły, jak sama prowincja, choć bardzo cywilizowanie zionęło od niego whisky. Wódz jednoosobowego już, zapomnianego przez etnografów, indiańskiego plemienia Huczących Strzelb - Błyskotliwy Żółw - przyjął ich gościnnie, acz niezbyt wylewnie.


- Eee - powiedział na przywitanie w znanym sobie samemu dialekcie i wskazał zachęcająco chudą dłonią ku wnętrzu. Skorzystali z zaproszenia i z dobrodziejstw tubylczego braku cywilizacji. Ów brak ograniczał się do posiadania miski, baniaka na wodę i czterdziestu litrów wysokotrunkowych napojów alkoholowych. Wszystko w wyjątkowej, turystycznej promocji, choć wciąż czterdzieści razy drożej niż w ekskluzywnych centrach handlowych Las Vegas. Na szczęście wódz posiadał piwnicę, a w niej lodówkę. W lodówce zgromadzone miał zapasy wiktuałów, z których potrafił wyprodukować dania miejscowej kuchni.

W Nowym Jorku owe dania nazywały się: hamburgery, frytki i Cola, ale tutaj nazywały się inaczej, no i - rzecz jasna - były czterdzieści razy droższe. Zaspokoili jednak głód i to sprawiło, że świat wydał się jaśniejszy i barwniejszy, a cała sytuacja zabawna. Strirlitz wyciągnął ostatnią butelkę, na dnie której przelewała się bezbarwna resztka samogonu i już miał rozlać do kubków, kiedy wódz fuknąwszy groźnie wściekle zaprotestował:
- W rezerwacie Huczących Strzelb nie wolno spożywać alkoholu!
- Akurat - warknął Stirlitz - W twojej chacie przypada sześć litrów wódy na metr kwadratowy!
- To co innego - oburzył się wódz - Mój spożywać wolno.


Cena, którą podał była tak astronomiczna, że Stirlitz już chciał mu dać w łeb, a Kloss mało się nie popłakał przeglądając zawartość portfela, ale podjęli uczciwe negocjacje, w trakcie których legionowy, blaszany orzełek - sentymentalna klossowa pamiątka - zmienił właściciela. Przedmiot tak zachwycił gospodarza, że w zamian zaofiarował pięć litrów whisky, kolację i nocleg!
- Trzeba mu to było od razu dać! - szczerze żałował Stirlitz.
- A skąd mogłem wiedzieć? - wtórował jego żalowi Kloss.


Wódz tymczasem gładził wyprofilowaną powierzchnię mrucząc pradawne zaklęcia swojego ludu. Orzełek jawił się, o czym wódz był święcie przekonany, brakującym totemicznym ogniwem pewnego prastarego indiańskiego rytuału, który miał sprowadzać śmierć na wybrane postacie show biznesu i polityki. Nie chciałbym zrażać do autochtonicznych mieszkańców Północnej Ameryki zwolenników pop-kultury, ale zagadkowa śmierć niejakiego Elvisa Presleya, jak sądzę, mogła pozostawać w koincydencji z orzełkiem i rytuałem. Tak samo sprawy mają się z niejakim Johnem Lennonem. Brytyjczykiem, który występował w boysbandzie. I niejakim Hendrixem, który grywał na rozstrojonych instrumentach elektrycznych, za to brawurowo.

Rzecz w tym, że wódz uważał wspomnianych wyżej dżentelmenów, zupełnie zresztą słusznie, za swojego rodzaju nieuczciwą konkurencję odbierającą należne mu ze strony opinii publicznej zainteresowanie. Odkąd zapanował rock and roll wódz odnotował znaczny spadek nieopodatkowanych dochodów i coraz mniejsza liczba gości wyrażała zainteresowanie jego położonym po drugiej stronie doliny sklepikiem z rękodziełem ludowym. Wódz posługiwał się na swój własny użytek swoistą odmianą logiki pozaeuropejskiej, zwanej w naszym kręgu kulturowym myśleniem magicznym.

Wiązał wszystko ze wszystkim, a raz wychwyciwszy magiczny związek, łatwo ze swoich przekonań nie rezygnował. Przez długie lata w akcie zemsty za utracone dochody umieszczał w kręgu z rozżarzonych węgielków wyciętą z gazety podobiznę kolejnego idola młodych ludzi z obu stron oceanu i wymawiając przeraźliwe zaklęcie w wymarłym już dialekcie, rzucał w nią orzełkiem. Nie zawsze trafiał i tylko dlatego show biznes jakoś się kręci do dzisiaj. Ale jak już trafił...


Pozyskane brakujące ogniwo niezbędne do przeprowadzania tak skutecznych rytuałów ucieszyło Wodza na tyle, że zarządził wieczorne ognisko przed chatą. Podróżni zgodzili się chętnie, bo w końcu, między innymi, po to wybrali się na wyprawę, żeby posmakować biwakowego życia. Kiedy słońce zaszło i zrobiło się przyjemnie chłodno, Wódz wytaszczył i zainstalował na specjalnym haku wbitym w dach werandy naftową lampę, która dawała na tyle dużo światła, że nie musieli raczyć się jadłem i trunkami po omacku, a na tyle mało, że nie psuło to ogniskowej atmosfery. Wkrótce sprytnie skonstruowany rożen zawisł nad kupką rozpalonych polan, a goście i gospodarz rozłożyli się wkoło na przyniesionych derkach i skórach dzikich zwierząt.


- Niech Wódz powie, z czego Wódz żyje na tym odludziu? - zapytał z ciekawością Kloss przeżuwając kęs smacznej jagnięciny. - Ze sprzedaży wyrobów rękodzieła? Poluje Wódz? Zbiera runo leśne?
Wódz spojrzał na niego z wyraźnym politowaniem. - Jeśli ktoś nie jest biały, jak ty, to zaraz musi być idiotą? Żyję z przekazów pocztowych, rzecz jasna.
- Z przekazów? - szczerze zdziwił się kapitan. - Z przekazów za co?
- Z przekazów za to, że stanowię wymierającą autochtoniczną mniejszość wśród różnorodności etnosów składających się na konglomerat ludnościowy Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej - wyrecytował z pamięci. - Administracja Federalna dostarcza mi comiesięczne subwencje i dotacje w wysokości pozwalającej na prowadzenie wesołego i pozbawionego stresu życia. Stres niszczy - dodał filozoficznie.


- No to gratuluję! - szczerze ucieszył się Kloss. - A co stało się z resztą plemienia Huczących Strzelb?
- Tego nikt dokładnie nie wie - westchnął Wódz.
- A kto, jak nie Wódz ma wiedzieć? - Kloss podrapał się w czoło usiłując zrozumieć - W końcu to Wódz jest Wodzem!
- No a kto ma nim być, skoro jestem jednoosobowym plemiennym reliktem? - prychnął Wódz.
- No tak - Kloss przytaknął, ale wciąż nie czuł się usatysfakcjonowany. - A kto odnalazł plemię Wodza?
- Ja sam. - przyznał Wódz skromnie. - W czasie etnograficznych studiów w Berkeley. A kiedy studiowałem lingwistykę zrekonstruowałem ich język. Unikat! Posłuchajcie: Ho'u mma twee fro.


- To Wódz studiował? - do rozmowy włączył się Stirlitz, który do tej pory bacznie przysłuchiwał się rozmowie usiłując pojąć coś z obcej mu rzeczywistości imperialistycznego państwa.
- Mam cztery fakultety! - Wódz dumnie wypiął pierś - Etnografia, Lingwistyka, Logika Formalna i Teologia
- I Wódz zajmuje się magią?
- A jak mam dorobić się fortuny? Zobaczcie co się dzieje. W każdym kolorowym magazynie: horoskopy, w każdym dużym mieście: wróżbici, czarownice, towarzystwa spirytystyczne i teozoficzne. Nasze życie robi się coraz mniej racjonalne. To nie średniowiecze! Jak zarobić na tradycyjnej teologii, która jest ściśle określona i w której wszystko i tak zależy od opatrzności? Trzeba być dobrym, modlić się i pracować. Gdzie tu miejsce na biznes? A w magii? Nic nie trzyma się kupy, wszystko łączy się ze wszystkim, wszystko na wszystko działa, raz pomaga, a raz szkodzi, wywołane skutki są nieprzewidywalne. Ale: działa.


- No tak - Kloss uznał za właściwe zmienić temat - A jak to się stało Wodzu, że Wódz dostał te wszystkie subwencje i dotacje?
- Kolega - Wódz ściszył głos - został kimś ważnym w administracji. No i akurat jak tym kimś został, to zrobiła się moda na jakieś tam równouprawnienia, wyrównywanie szans i inne bzdety. Dostał za zadanie przygotowanie pilotażowego programu akcji afirmatywnej. Dla małej mniejszości etnicznej. I wybrał mnie, bo znaliśmy się ze studiów.


- A ma wódz jakieś obowiązki?
- Całe mnóstwo! - Wódz zamachał gniewnie rękami. - Muszę polować i wyprawiać skóry, mieszkać od czasu do czasu w chacie i wyrabiać wyroby rękodzieła ludowego. No i pisać sprawozdania. Czasami przyjeżdżają różne palanty i na podstawie moich zeznać piszą prace naukowe o plemieniu. Moja wiedza pozwala na swobodne wytwarzanie folklorów nie jednego, ale dziesiątek plemion!
- Ale ma wódz masę roboty. - Zgłosił zastrzeżenia Stirlitz - te polowania, wyprawiania skór, rekodzieło.


- Trzeba myśleć! - Wódz roześmiał się pokazując zdrowe zęby. - Skóry, już wyprawione - zamawiam u Siuxsów, a Komancze założyli specjalną linię produkcyjną, dzięki której produkują artykuły rękodzielnicze na moje zamówienie. Narzucam swoją marżę i jakoś to leci...
- A dlaczego ludzie mieliby kupować drożej twoje wyroby skoro mogą je kupić u Komanczów?
- Bo ich jest wielu i nie wymierają. A ja jestem ostatnią Huczącą Strzelbą i moje gadżety, to prawdziwy unikat! Mało to frajerów na tej ziemi?
- Muszę się napić - mruknął Stirlitz i otworzył kolejną whisky.
- A co sądzi Wódz o tym, żebyśmy też zwrócili się o subwencje i dotacje? - Kloss zaczął tworzyć plan doskonałego biznesu.


- To znaczy, kto?
- Ja, na przykład, jestem z plemienia Polaków. - Kloss huknął się w okolice mostka.
- A ja Wielkorusów - przedstawił się etnograficznie Stirlitz.
- Możecie spróbować - zgodził się Wódz, trochę zaniepokojony rodzącą się konkurencją. - Ale to nie będzie łatwe. Musicie być zagrożeni alkoholizmem...
- Jesteśmy! - zawołali oburzeni Kloss i Stirlitz.
- Musicie być prześladowani i pozbawieni równych szans.
- Zgadza się! - zawołali znów jednocześnie.
- Rząd Stanów Zjednoczonych musiałby wam kiedyś zrobić jakąś krzywdę... - wyliczał dalej Wódz.
- Jałta! - wrzasnął Kloss zapalczywie.
- Alaska! - groźnie potrząsnął butelką Stirlitz.


- Nie możecie być biali! - Wódz triumfalnie zgiął czwarty palec.
Wyraźnie rozczarowani takim niesprawiedliwym rasizmem a rebours zabrali się do dalszej konsumpcji. Przez dłuższy czas jedli w milczeniu, które przerwał Wódz, bo chciał być gościnny.
- Mogę wam zaprezentować mój najpotężniejszy talizman - powiedział ocierając rękawem indiańskiej koszuli (kupionej od Irokezów) utłuszczone usta.
- Bardzo proszę - zgodził się Kloss wpatrzony nostalgicznie w ognisko.
Wódz wstał z kucek i poszedł do chaty, skąd wrócił po chwili niosąc małe zawiniątko.


- Proszę - podał pakuneczek Stirlitzowi, który siedział bliżej. Stirlitz rozwinął udając zainteresowanie i zajrzał do środka. Zamarł i chwilę patrzył osłupiały. - Przecież to ludzkie palce - W jego głosie zabrzmiało oburzenie wymieszane z obrzydzeniem.
- To palce pewnej potężnej bogini. Legenda mówi... - zaczął z zapałem Wódz, lecz przerwał przerażony, bo Stirlitz z wyrazem gniewu na twarzy ciepnął zawiniątko wraz z zawartością w ogień, gdzie natychmiast zajęło się jasnym płomieniem.


- Ojojoj! - Wódz zerwał się, złapał jakiś patyk bezskutecznie usiłując wydobyć z ognia płonące szczątki - Czy ty wiesz, co zrobiłeś?
- Ciału ludzkiemu należy się szacunek! - warknął wściekle Stirlitz.
- A magia to obrzydlistwo - poparł go Kloss.
Wódz nie słuchał. Wykonywał jakiś dziwny taniec, to kucając, to wstając, wznosząc błagalnie ręce i mamrocząc zaklęcia. Wreszcie się zmęczył, upadł na czworaki i podpełzwszy ku ognisku wysyczał w ich kierunku:
- Jeden z waszych przyjaciół zginie zabity od dwu śmiertelnych kul, tak jak dwa były palce. Bogini odzyska je, ale spłonie w ogniu a jej mordercza moc zniknie...


- Bzdury! - rzucił Kloss pogardliwie.
- Zabobony - wsparł go Rosjanin.
- Nie może Wódz jednocześnie być realistą zorientowanym dość merkantylnie i wyznawać magię. Albo Wódz nie wierzy, a tylko to wykorzystuje pozostając racjonalny, albo Wódz wierzy i nie wykorzystuje finansowo. To, co Wódz robi, to kołobłęd!
- Mój kołobłęd! - zaperzył się Wódz. - I mój talizman! Jeśli mi natychmiast nie pokryjecie szkód, to przez radiotelefon wezwę gliny! A ciekawe - zmarszczył nos - Czy macie wizy!


- Ja to mam nawet obywatelstwo - Kloss pokazał mu język.
- A ten drugi? - Wódz wskazał palcem Stirlitza. - Coś mi się nie wydaje, żeby amerykańska administracja była zadowolona, że jakiś Sowieta kręci im się po kraju.
- Dobra - westchnął Stirlitz wyrzekając się w duszy chęci pozbawienia życia ostatniej Huczącej Strzelby - Ile?
- Tysiąc - Wódz uspokoił się natychmiast i przysiadł czujnie oczekując na dalszy tok negocjacji.
- Mam już tylko pięćset - chlipnął Kloss zaglądając do portfela.
- Może być. - Skinął głową Wódz i łapczywie sięgnął po banknoty. - Ale doceńcie skalę upustu. Ten talizman był wart dziesięć razy tyle.


- Mhm - mruknął Stirlitz odkręcając kolejną butelkę.
- No. - podsumował zadowolony Wódz i opowiedział im historię plemienia Huczących Strzelb, którą sam kiedyś wymyślił. Historia była niezła. Trochę wesoła, trochę smutna. Pełna szaleńczych wyzwań, umiłowania wolności, kawaleryjskich potyczek i smutnych zakończeń. Polane to było patosem we właściwych proporcjach. Stirlitz słuchał z przyjemnością odnajdując w opowiadaniu motywy jawnie ściągnięte z literatury i archetypiczne wątki wszystkich europejskich eposów. Kloss zamyślił się i coś tam sobie kombinował. Kiedy Wódz skończył, wyszczerzył raptem zęby w szerokim, serdecznym uśmiechu i zaproponował:
- Jak Wódz chce, to pokaże Wodzowi fajną sztuczkę.


- Magiczną? - szczerze zainteresował się Wódz.
- To taka gra - wyjaśnił Kloss. - Bardzo prosta. Tylko musi Wódz przynieść jakąś deskę.
Wódz spełnił prośbę błyskawicznie, bo uwielbiał gry.
Kloss wyjął z kieszeni talię kart położył obok deski i wybrawszy trzy z talii rozłożył, odkryte przed wodzem na drewnianym podłożu.
- Dycha, Dama i As - zaprezentował.
- Zgadza się - potaknął Wódz po gruntownym przestudiowaniu kartoników.
- Niech Wódz zapamięta gdzie jest As.
- No dobra... - Wódz skupił się.
- A teraz zakrywamy karty. Kloss poodwracał wszystkie trzy na rewers. - Niech Wódz uważa! - Zamieszał kartami zmieniając ich położenie i poukładał znów w rzędzie. - Gdzie jest As?


- Tu! - Wódz pewnym gestem wskazał palcem na środkową kartę. Kloss odkrył ją aktorskim ruchem. - Zgadza się - skłonił się przed Wodzem z podziwem.
- To jeszcze raz! Wódz znowu odgadł i zacząłby się nudzić, ale za trzecim razem nie trafił. - Gramy dalej! - zażądał.
- To może na pieniądze? - zaproponował Kloss. - Będzie ciekawiej.
- Przecież już nie masz pieniędzy.
- Przypomniało mi się, że mam jeszcze stówę w kieszeni - zełgał Kloss
- Dobra - zatarł dłonie Wódz. - Gramy!
No i po niecałej godzinie Kloss odegrał wszystkie pieniądze, które wydali, poza pięćsetką stanowiącą odszkodowanie za zniszczony talizman.


- Gramy dalej! - upierał się Wódz gniewnie. - Zaraz się odegram!
- A może zdradzę Wodzowi sekrety tej sztuczki?
- Za ile?
- Za pięćset.
Wódz kalkulował, kalkulował, wreszcie kiwnął głową w geście przyzwolenia. Kloss wziął banknoty, przeliczył, schował do portfela i zaczął wprowadzać Wodza Huczących Strzelb w tajniki gry znanej na wszystkich polskich bazarach pod nazwą “Trzy karty”.
- To oszustwo! - zawrzasnął Wódz w pewnym momencie.


- Nie - zaprzeczył Kloss z rozbrajającym uśmiechem. - To magia. Poza tym, niech zauważy Wódz, jakie to przed Wodzem otwiera perspektywy! Trzeba tylko trochę poćwiczyć. Wódz rozpogodził się, bo rzeczywiście: sztuczka była przednia, a wyobrażenie sobie spłukanych turystów nastrajało optymistycznie i relaksująco.
Reszta wieczoru upłynęła im na żartach i przekomarzaniach, przerywanych sążnistymi haustami whisky i kęsami pieczystego. Następnego dnia wstali późno i mieli ogromną ochotę na piwo, które Wódz udostępnił po dość przyzwoitych cenach, to znaczy jakieś pięć razy drożej niż gdziekolwiek na świecie. Słońce stało wysoko, kiedy zebrali się w dalszą drogę.


- Idźcie tam - Wódz wskazał ręką na południe. Wieczorem powinniście dojść do obozu Hippisów. Nazywa się “Nirvana” i mieszkają tam niezłe świry! Nie wiem, czy będą użyteczni, ale przynajmniej się pośmiejecie. Jakby co, to jakieś dziesięć mil za obozem jest osada. W niej gospoda i hotel. Ale uważajcie na braci Bones!
- Dziękujemy - odpowiedzieli równo, po zołniersku. - Niech się Wodzowi wiedzie!
- A co ma się nie wieść? - Wódz mrugnął okiem i wyjął z kieszeni indiańskiej bluzy (kupionej od Irokezów) talię kart. - Ludzie! Ludzie! Zwariowałem! Rozdaję pieniądze! - zawołał.
- Bardzo dobrze - pochwalił go Kloss. - Howgh!
- Howgh! - zawołał Wódz i pozdrowił ich indiańskim zwyczajem otwartą dłonią.
Nie oglądając się zeszli zboczem do obszernego jaru i skierowali się raźnym marszem w kierunku obozu Hippisów, gdzie - zgodnie z zapewniem Wodza - mieli spotkać niezłych świrów.
 

wesoły

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (7)

Inne tematy w dziale Kultura