VII.
Nie minęła godzina odkąd Kloss ze Stirlitzem opuścili hippisowską komunę, która dostarczyła im tylu wrażeń, kiedy zbiegając po stromym zboczu wypadli na asfaltową drogę. Pierwszy widziany od wielu, wielu dni ubity trakt dostarczył im dużo wzruszeń, toteż pełni radości odtańczyli poleczkę na samym środku drogi.
- Cywilizacja! - pałał nadziejami Kloss. - Elokwentni panowie, dystyngowane ladies, dyskretny urok amerykańskiej bourgeois, whisky i stek wołowy, jazz z grającej szafy i przyzwoity hotel!
- Tam! Tam! - Stirlitz wskazał radośnie długim ramieniem drogowskaz stojący przy zakręcie drogi rad, że pojawia się szansa skorzystania z uroków zgniłego kapitalizmu.
Podbiegli ku tabliczce. “DEEPHOLE - 4 mile” odsylabizował Kloss zatartą i podniszczoną informację topograficzną.
- Nazwa jak nazwa - mruknął do siebie. - Nazwy miejscowe mają się zazwyczaj nijak do rzeczywistości - pocieszał się, choć jego entuzjazm trochę opadł.
Ruszyli raźno drogą w kierunku ziemi tak nagle obiecanej. Kloss z lekkim niepokojem, niepodejrzewający niczego Stirlitz z animuszem i radością. Droga wiodła łagodnymi serpentynami wśród bukowych lasów. Było pusto i cicho jeśli pominąć trele ptaków. Nie minęło dwadzieścia minut i wkroczyli dumnie do Deephole przekonując się naocznie, że miasto było warte swojej nazwy, a nazwa miasta. Na śródleśną metropolię składały się pokraczne domy pomalowane w sposób świadczący o pełzającej i atakującej niespodzianie chorobie Daltona. Niewielki zawalony śmieciami placyk przylegał do jednego z najbardziej obskurnych domów, z wywieszką SHERIFF wiszącą na zardzewiałym łańcuchu pod dachem walącej się werandy, z jednej strony, i do zwyciężczyni w konkursie na najbrzydszą chałupę budowli, która dumnie mieniła się być barem, z drugiej. Na placu stały trzy maszyny rolnicze: jeden ciągnik siodłowy i dwie kolejne, uzbrojone w jakieś jeżące się szpikulcami koła i brony, niewiadomego przeznaczenia. Stirlitz spojrzał niepewnie na Klossa.
- W kołchozie jest mniejszy burdel - podsumował pierwsze, estetyczne wrażenia.
- Ale tu jest bar, w którym można zapewne coś zjeść - pocieszał jego i siebie Kloss.
- No to chodźmy, jeśli już ponapawałeś się widokiem cywilizacji - propozycja zaprawiona była pewną dozą złośliwości.
Kloss się lekko obraził, ale wyprzedzając druha ruszył odważnie w kierunku niegościnnie zatrzaśniętych drzwi baru. O dziwo nie były zatrzaśnięte na głucho i klamka ustąpiła pozwalając na dostanie się do środka. Weszli do zadymionego, ciemnego i ponurego wnętrza. Stanęli na progu starając się przyzwyczaić oczy do mroku.
- Drzwi! - usłyszeli warknięcie, które - według gospodarza - miało zastąpić wszystkie: dzień dobry, witajcie i inne najwyraźniej niepotrzebne w Deephole konwenanse.
Zamknęli je posłusznie i postąpili krok w przód. Znajdowali się w małej izbie rozświetlonej niedostatecznie, by rozproszyć półmrok, wiszącą u drewnianej powały lampą naftową. Było pusto, nie licząc gospodarza, choć skądś, spoza izby, dochodziły przytłumione odgłosy skocznej muzyki i rozmowy. Gospodarz był masywnym mężczyzną, w wieku lat około sześćdziesięciu, o niezachęcającym do zawarcia bliższej znajomości wyrazie twarzy. Stał za szynkwasem i wykonywał czynność, która nie mogła zakończyć się sukcesem - brudną i tłustą szmatą wycierał równie brudną i tłustą szklankę. “Albo ma nerwicę natręctw i musi coś robić z rękami, albo to jakiś miejscowy sport” - pomyślał Kloss. Nie wyjawił jednak swoich wątpliwości, ale skłoniwszy się grzecznie zapytał.
- Czy moglibyśmy zamówić coś do zjedzenia i wypicia?
- To jest bar - facet spojrzał na niego z jawną kpiną w oczach.
- A gdzie moglibyśmy usiąść? - Stirlitz rozejrzał się starając się daremnie wypatrzeć jakieś restauracyjne sprzęty.
- Tam za piecem są drzwi do sali jadalnej. Powinien być jeszcze jeden wolny stolik.
- Możemy tam wejść? - zapytał Kloss, tak na wszelki wypadek.
- To wasza sprawa - gospodarz wzruszył ramionami.
- Ale pan nie ma nic przeciwko temu?
- To jest bar. Obsługujemy gości. - Gospodarz znów spojrzał na nich bezczelnie. - Jeśli sobie tego życzą.
- To może zajrzymy do menu? - zaproponował Kloss czując jak mu burczy w brzuchu.
- Proszę - człowiek zza baru rzucił na blat poplamioną kartkę z wypisanymi ołówkiem nazwami dań i cenami. Pochylili się z ciekawością i im dłużej się przyglądali, tym bardziej przekonywali się, że wypisane zestawy służą raczej zaspokajaniu pragnienia lub uzależnień, niż głodu.
- A coś do zjedzenia? - upomniał się smętnie Kloss.
- Proszę. - Gospodarz wyjął ołówek zza ucha i na dole kartki dopisał koślawo: Something to eat - 5 dollars.
- A co, tak konkretnie?
- Jeszcze nie wiem, muszę się żony spytać - wyjaśnił właściciel baru marszcząc czoło i przerywając bezcelową czynność równego rozmazywania tłustych plam po szkle. - Na razie weźcie sobie drinka. Za pół godziny coś wam przyniosę, jeśli nadal będziecie chcieli, ok? Płacicie z góry.
- No dobrze - zgodził się Kloss. Poprosimy o tego drinka i poczekamy przy stoliku. Wyjął zwitek pięciodolarowego banknotu i położył na blacie, tuż obok owłosionej dłoni.
- Powodzenia - powiedział nie wiedzieć czemu gospodarz, zręcznie zgarnął banknot i nalawszy im drinka zaprowadził do jadalni. Znajdowała się za potężnymi drzwiami, w korytarzu za kominem. W nozdrza uderzyła ich mieszanina zapachów tytoniu, alkoholu i brudnej szmaty.
Było jaśniej, bo jedna ze ścian wyposażona była w rząd okien wychodzących na podwórze, na którym stały, poukładane w stągi drewniane bale, zasiedlone licznie przez gdaczące kury. Sala była częściowo już zajęta. Wysoki facet w kowbojskim kapeluszu na głowie stał pod przeciwległą ścianą usiłując rozbić bank Black Jacka. Po lewej stronie od wejścia, wokół szerokiej dębowej ławy siedziało pięciu podobnych do siebie facetów i pośród półpełnych szklanek i pełnych petów popielniczek grali w karty. Odwrócili się ku wchodzącym i obejrzawszy ich beznamiętnie od góry do dołu powrócili do zajmującej ich czynności.
- To ja już sobie pójdę - powiedział gospodarz i dziwnie szybko zniknął. Zobaczyli go za kilka sekund na podwórzu zaganiającego nerwowymi ruchami kury do kurnika.
- Dzień dobry - Kloss nigdy nie tracił wrodzonej kindersztuby. - Nazywam się Hans Kloss i jestem Polakiem mieszkającym w Nowym Jorku. A to - wskazał na kolegę - mój przyjaciel Stirlitz, Rosjanin. Grający w karty zamarli. Wreszcie jeden, siedzący do nich tyłem, odwrócił się i przyjrzawszy im się jeszcze raz uważnie rzucił krótko:
- A gówno nas to obchodzi.
- Aha - skinął głową Kloss. - To my sobie usiądziemy. Lekko skonfudowani niegościnnym przyjęciem usiedli za drugą, pustą ławą, postawili szklaneczki i w milczeniu zaczęli popijać.
- Przepraszam - zwrócił się Kloss do kowboja grającego w Black Jacka - Czy mógłbym wziąć popielniczkę? Pan i tak nie korzysta.
- Nie - burknął kowboj nie przerywając gry.
- Coś mi się widzi - Kloss zwrócił się do Stirlitza tak głośno, żeby wszyscy słyszeli, a policzki pałały mu czerwienią z oburzenia - że mieszkańcy Deephole nie są przychylnie nastawieni do gości.
- Zgadłeś. - Od karcianego stolika odwrócił się drugi z grających. Stanowił pobieżną kopię pozostałych. - A poza tym: jacy goście? Zapraszał cię ktoś?
- Nie - przyznał Kloss - ale sam jestem gościnny i wydaje mi się, że mogę oczekiwać minimum kultury w miejscach, w których, nawet nie zaproszony, się pojawiam.
- No to ci się tylko tak wydaje - oświadczył ponuro mężczyzna i rzuciwszy karty na stół wstał. Kloss nawet nie musiał pytać. Spojrzał tylko na niego i od razu odgadł, że gość jest drwalem. Pozostali zrobili to samo, co pierwszy. Wstali, a Kloss znów nie musiał o nic pytać. Oni też byli drwalami.
- No dobra - Stirlitz również wstał i choć nie był ułomkiem, to wyglądał przy nich jak kotek przy świniach. - Szukamy braci Bones.
- Stirlitz... - Kloss zmarszczył nos, bo coś mu się wydawało, że braci Bones mieli unikać, a nie ich szukać.
- No to znaleźliście. - Oświadczył najbliżej stojący, a facet grający w Black Jacka oderwał się od gry i podszedł do okien, gdzie oparł się o parapet odcinając im drogę ucieczki.
- To dobrze - Rosjanin mówił przez nos, tonem dość lekceważącym. - Taki koleś z Milwaukee mówił mi, że znajdę tu frajerów, którym się wydaje, że potrafią każdemu spuścić lanie. Powiedział mi też - Stirlitz wyjął i spokojnie zapalił papierosa wydmuchując dym w ich stronę - że to ich przekonanie wynika z tego, że nigdy jeszcze nie spotkali prawdziwego dżentelmena. Śpią z krowami i śmierdzą gnojem. A nazywają się Bones.
Kloss poczuł nagły przypływ właściwego jego nacji bojowego szaleństwa i ostentacyjnie zaczął podwijać rękawy. Widząc to bracia Bones też zaczęli podwijać rękawy, a widząc co z nich zaczyna wystawać, Kloss zwolnił czynność podwijania swoich.
- Proponuję - Stirlitz zmrużył oczy - pojedynek jeden na jednego.
- Nie zgadzam się - spokojnie odpowiedział jeden z Bones'ów. - Wtłuczemy wam wszyscy, a potem wyrzucimy was na śmietnik.
- To nie jest fair - rzucił Kloss oskarżycielsko.
- Nie jest - zgodził się Bones. - Ale nam się to podoba.
- A może chcielibyście spróbować prawdziwej walki, wiejskie głupki? - Stirlitz wpił się w nich pogardliwym wzrokiem. - Na noże, siekiery, sztachety? Was sześciu przeciw nam dwóm, tam - wskazał ręką na podwórze. - Tylko poślijcie najpierw jednego do mamy Bones. Niech zacznie zbijać trumny.
- Zarżnę cię jak barana, wypierdku. - obiecał największy z Bonesów i widać było, że przyjął wyzwanie.
- To najpierw zjemy, a potem pokażemy wam, jak walczą mężczyźni, a nie knury. Stirlitz usiadł rozkraczywszy nogi i dogasił papierosa w popielniczce.
- Dobra - mruknął Bones i usiadł. Razem z nim usiadła reszta Bonesów. Do sali zajrzał gospodarz. Najpierw przyjrzał się sytuacji przez szparę w drzwiach, a potem - zdziwiony - wszedł do środka. Niósł wielki parujący półmisek. Ku zdziwieniu podróżnych przyniesione danie było smaczne i świeże, choć mocno przypadkowe. Widać, że gospodarz przyniósł coś z przygotowywanego dla siebie samego obiadu. Obok kawałków duszonej wołowiny leżały grillowane skrzydełka kurczaka, a obok nich z kolei płaty gotowanej, rozkrojonej papryki i ziemniaki. Jedli w milczeniu, palcami, starając się nie myśleć, co będzie potem. Żadna czynność nie może jednak trwać w nieskończoność - nawet ostatni posiłek przed egzekucją. Jedzenie się wreszcie skończyło. Uznając, że nie ma co odkładać przykrości na później, Stirlitz wstał i wytarł dłonie o spodnie.
- Idziecie, czy was tchórz obleciał? - rzucił wyzywająco. Zerwali się od ławy z błyskiem w oczach. Otoczyli ich i wyprowadzili na podwórze. Okrążyli dom i znaleźli się po drugiej stronie, tuż pod oknami izby, w której wcześniej siedzieli.
- Zasady są proste, tak jak wy, tępaki - komenderował Stirlitz. - Każdy bierze jakąś broń i ustawiamy się po przeciwległych końcach podwórka. Wy tam - pokazał na płot przylegający do obory. - A my tam - pokazał w przeciwległym kierunku, ku niewysokiemu ogrodzeniu oddzielającemu siedlisko od małej łączki i lasu. - Kiedy powiem: uwaga, szykujemy się do bitwy. A potem będę odliczał. Na cztery rozpoczynamy bój. Możecie zawołać jakichś kolegów, żeby was znieśli, jak już dostaniecie w skórę.
Bracia Bones dyszeli chęcią mordu, a grube rysy powykrzywiały się w zwierzęce grymasy. Posłusznie jednak poszli na wskazane miejsce zabierając po drodze siekierę i jakieś zakończone metalowo drągi. Stirlitz z Klossem odwrócili się i zaczęli oddalać ku swojej bazie.
- Ile masz na setkę? - spytał cicho Stirlitz kolegę.
- Nie wiem - odpowiedział zdziwiony Kloss. - Chcesz ich rozbić impetem?
- Kloss - ciągle cicho, ale dobitnie szeptał Stirlitz. Schylił się i podniósł dwa, średniej wielkości kamienie, z których jeden wcisnął mu w dłoń - Kiedy powiem: "uwaga" - rzuć kamieniem i staraj się któregoś trafić. Ale nie patrz, czy ci się udało, tylko odwróć się skacz przez płotek i - ile masz sił w nogach - pędź do lasu. Tylko pilnujmy, żebyśmy się nie pogubili.
- Dobra - skinął głową Kloss zaskoczony, bo już myślał, że wzorem swoich przodków polegnie w nierównej walce.
Doszli do ogrodzenia i odwrócili się. Od przeciwników dzieliło ich jakieś sto metrów.
- Skup się - zarządził Stirlitz. Podniósł w górę lewą dłoń i gromko krzyknął: Uwaga! Potem cisnął trzymanym w prawej dłoni kamieniem, odwrócił i przesadził jednym susem płotek. Kloss poszedł w jego ślady. Pędzili w biegu o życie z zawziętością olimpijczyków. Minęło parę sekund zanim bracia Bones otrząsnęli się i zostawiwszy jednego, który leżał na ziemi usiłując zatamować krew płynącą wartkim strumieniem z rozbitej głowy ruszyli za nimi wyjąc z wściekłości.
Na szczęście dla naszych bohaterów mieli spóźniony start. Najpierw starali się uchylić przed lecącymi kamieniami, potem potrzebowali kolejnych chwil, żeby do nich dotarło. Zanim pokonali płotek Kloss ze Stirlitzem dopadli upragnionych drzew i czepiając się pni wspinali po stromym zboczu. Jakąś godzinę później leżeli wyczerpani na leśnej polanie, ponad trzy mile od miejsca całej tej niefortunnej przygody.
- Myślałem, że byłeś zawodowym mordercą - wydusił Kloss pomiędzy kolejnymi sapnięciami.
- Zgadza się, ale nie idiotą. - odpowiedział Stirlitz z równą trudnością. - A bycie mordercą polega na mordowaniu kogoś, a nie na byciu mordowanym. - Zamilkł nasłuchując uważnie.
- Pociąg - szepnął. - Gdzieś obok przechodzi linia kolejowa!
- No i co z tego? - zdziwił się Kloss.
- Chodź - Stirlitz wstał i zaczął nakładać na siebie plecaczek. - To może być sposób na oddalenie się od tego miejsca. Nie sądzę, żeby bracia Bones odpuścili nas sobie tak łatwo. A jestem pewien, że znają tu każdy krzak.
Inne tematy w dziale Kultura