W sumie nie bardzo jest co komentować. Jak z zasadą, że jak pies ugryzie człowieka, to nie ma wiadomości, no chyba, że człowiek ugryzł psa. Wizyta Kaczyńskiego w Gruzji była przewidywalna do bólu.
Oczywiście pojechał bez uzgodnień z MSZ, no bo przyszły premier IV RP bis nie będzie niczego uzgadniał ze sługusami kondominium rosyjsko-niemieckiego, których miejsce jest w najlepszym razie na śmietniku historii, a najlepiej – w kryminale, co Jarosław Kaczyński wielokrotnie mówił.
Oczywiście ze zręcznością słonia w składzie porcelany wtrącił się w wewnętrzne rozgrywki Gruzji, opowiadając się jednoznacznie po stronie prezydenta Saakaszwili, przedstawiając – identycznie jak w kraju – czarno-biały obraz sytuacji politycznej. Dobry prezydent i wstrętny premier, który wsadził do tiurmy swojego poprzednika. Może i ten premier jest wstrętny, ale czy naprawdę ten poprzednik to niewiniątko a prezydent to postać pomnikowa?
W sumie najbardziej widocznym efektem tej wizyty jest mimowolne pokazanie przez Kaczyńskiego jaskrawego kontrastu między prezydentem Komorowskim, a „prezydentem tysiąclecia” Lechem Kaczyńskim. Otóż Lech Kaczyński małostkowo blokował przyznanie Legii Honorowej dla Hanny Gronkiewicz-Waltz, a Bronisław Komorowski bez żadnej zwłoki zgodził się na odznaczenie Jarosława Kaczyńskiego przez prezydenta Saakaszwili.
Chyb jednak ani sam Jarosław Kaczyński, ani jego zwolennicy nie będą specjalnie zadowoleni z uwidocznienia tego kontrastu. Choć głośno na pewno będą trąbić, że wizyta była sukcesem na miarę zwycięstw Bolesława Chrobrego.
Jerzy Skoczylas
Inne tematy w dziale Polityka