kazimierz.marchlewski kazimierz.marchlewski
93
BLOG

Czego nam trzeba? Wnioski (cz. 3)

kazimierz.marchlewski kazimierz.marchlewski Polityka Obserwuj notkę 9

Tytuł pierwszej części tekstu w połowie zaczerpnąłem ze znanej niektórym serii „odwilżowych” felietonów Kisiela („Gwoździe w mózgu”), w której próbował on dokonać terapii – na sobie i czytelnikach – po traumie stalinizmu. Wydaje mi się, że warto zadać sobie dziś pytania: czy nie tkwimy po uszy w międzypokoleniowej traumie lat 80., transformacji i III RP? Czy i my nie potrzebujemy terapii – uporządkowania, nazwania po imieniu i ułożenia na nowo fundamentów wspólnoty?

Pomieszanie języków

Jednym z doświadczeń bardzo charakterystycznych, zwłaszcza dla epoki po 1989 roku, jest pomieszanie politycznych języków. Metapolityczny podział lat 90. zdominowany był przez historię i ocenę transformacji (w ogromnej mierze za sprawą „Gazety Wyborczej”). To nie oznacza, że inne tematy, takie jak gospodarka, ustrój polityczny, czy tzw. kwestie obyczajowe nie były burzliwie dyskutowane i nie budziły emocji. A jednak to stosunek do postulatów lustracji i dekomunizacji, czy szerzej, rozliczenia komunistów i do przywilejów byłej nomenklatury po 1989 roku decydował w pierwszym rzędzie o przynależności środowiskowej, a także o tym, jaką opcję się deklarowało. Odzwierciedleniem tego zjawiska jest akces lub dryfowanie – z jednej strony – środowisk o „nieprawicowych” korzeniach do (szeroko pojętego) obozu prawicy (Jan Olszewski, Gwiazdowie, Kaczyńscy), i vice versa (Aleksander Hall, Bronisław Łagowski). Z czasem, te podzielone i niejednorodne obozy skonsolidowały się i wykształciły wspólne języki polityczne. To dzięki temu możliwe było występowanie na jednych łamach Witolda Gadomskiego i Artura Domosławskiego, a Leszka Balcerowicza i Jacka Kuronia w jednej formacji politycznej. Prawica była bardziej rozdrobniona: nie było jednej gazety, ani – przez większość czasu – jednej partii, ale za to był jeden przeciwnik, jak za komuny. O ile problematyczna okazywała się często konsolidacja organizacyjna prawicowców, o tyle konsolidacja języka poszła co najmniej równie dobrze, co na lewicy (internet świetnym przykładem).

Konsensus się wali

Z czasem jednak, równolegle do relatywnego słabnięcia elementów układu lat 90. („GW”, ex-nomenklatury względem zagranicznych korporacji, etc.), na gładkiej powierzchni języka obu stron pojawia się coraz więcej rys. Po stronie „lewicowo-liberalnej” coraz trudniej utrzymać w ryzach spór o Balcerowicza i model gospodarczy. Konsensus powoli się wali za sprawą „Krytyki Politycznej”, ale też, chociażby, dyskusji o finansowaniu kultury i mediach publicznych (np. wystąpienie Balcerowicza na Kongresie Kultury i reakcje, jakie wywołało, także ze strony osób uznawanych za „żelazny elektorat śp. Unii Wolności”). Prawica, choć mniej spektakularnie (bo i mniej rozmawia o „dzielących” kwestiach – wciąż ma znaczenie bardzo silna presja „silniejszego przeciwnika”), również się dzieli wobec kwestii rynku: z jednej strony mamy tych, co otwarcie deklarują „solidaryzm”, z drugiej ludzi wychowanych na „Najwyższym Czasie!”, z ich koncentracją na autonomii jednostki. Sporu wokół oceny prywatyzacji lat 90. raczej nie ma, ale – jak to zwykle bywa – diabeł tkwi w szczegółach: czy państwa było „za dużo” czy „za mało”? Było za słabe czy zbyt ekspansywne? Czy prywatyzację należało ograniczyć albo spowolnić, czy tylko przeprowadzić uczciwiej? Wobec tych pytań „wspólny front” nie obowiązuje. Tymczasem im dalej od transformacji, tym większego znaczenia nabierają właśnie one. Problemy „transformacyjne” – jeśli nie wydarzy się nic nadzwyczajnego – niestety nie znikną. Dojdzie natomiast mnóstwo nowych, wymykających się historycznemu podziałowi, i różnice w ich opisie, i koncepcje przeciwdziałania przebiegać będą najprawdopodobniej po innych nieco (choć niekoniecznie „prostszych”) liniach.

Próba wyprostowania

Jako że polityka to zinstytucjonalizowany konflikt, jeśli dekonstruujemy dzisiejszą linię podziału, potrzebujemy innej w zamian. Co więcej, jeśli zgodzimy się, że jednym z największych współczesnych zagrożeń jest tak zwana post-polityka (określona jako dryfowanie systemu w kierunku demokracji fasadowej, gdzie za pozorami produkowanymi przez marketing polityczny kryją się rządy „ekspertów”), prawidłowe zdefiniowanie czy zdiagnozowanie głównych osi sporu, jest kluczowe. Dużo zależy od tego, jak będą ewoluowały diagnozy kluczowych graczy debaty publicznej i czy wizje wspólnoty przez nich narzucane będą przekonujące dla odbiorców. Logika systemu, w którym jesteśmy (liberalnej demokracji późnego kapitalizmu, upraszczając – co uzupełnić trzeba „lokalną specyfiką”: postkomunizmu i peryferyjności) sprawia jednak, że fundamentalną i najoczywistszą osią sporu, jest oś wspólnota-jednostka. Tak właśnie stało się na Zachodzie; tylko że na Zachodzie mainstream medialno-polityczny ostatnich 20 lat nie wypełnił swojej roli i nie stworzył wspólnotowej alternatywy dla liberalizmu, pozostawiając ten „sektor” rosnącym w siłę populistom. Dlatego sformułowanie nowej, wspólnotowej propozycji dla Polski uważam za sprawę fundamentalną.

Jakawspólnotowość?

Wspólnotowa opcja winna oprzeć się na rozważeniu kwestii podnoszonych dziś po obu stronach politycznej barykady. Bardzo ważne dla tego procesu może okazać się podnoszony – zwłaszcza przez „wspólnotowców” prawicowych – postulat „podmiotowości”. Przy czym pojęcie to warto przedefiniować: podmiotowość państwa za granicą i wewnętrznie, wobec grup interesu, ale też podmiotowość obywateli. Co to znaczy? Najbardziej oczywisty element tak rozumianej podmiotowości to podmiotowość wobec państwa. Przy czym nie chodzi tu o piętrzenie kolejnych „praw i wolności” – całkowicie wystarczające jest uwewnętrznienie i poszanowanie dla tych już istniejących – lecz o (ustrojowe i zwyczajowe) urealnienie zasady „suwerenności ludu”. Wspólnotowa polityka musi jednak uwzględnić też istnienie innych niż polityczna sił „wywyższających” i „powstrzymujących” poszczególnych obywateli, przede wszystkim sił rynkowych. Wspólnotowa polityka powinna dążyć do tego, by każdy obywatel, niezależnie od koneksji i miejsca urodzenia, był w takim samym stopniu podmiotowym członkiem społeczności. Wspólnotowa polityka to polityka, która, mając na celu modernizację i awans kraju do „pierwszej ligi”, wydobycie go z peryferii, przekracza kategorie efektywności i wzrostu gospodarczego. Wspólnotowa polityka, dążąc do „ekspansji” swojej logiki na poziom ponadnarodowy (w tym zwłaszcza tzw. integracji europejskiej) pilnuje zarazem, by autonomia podstawowych jednostek (państw narodowych) była zachowana.

Solidarność jako brakujące ogniwo

Aby wyjść z traumy, o której pisałem na początku, potrzebne jest zrozumienie jednej z najbardziej fundamentalnych jej przyczyn. Mam tu na myśli zmarnowanie potencjału Solidarności, nie tylko w sensie jej kapitału jako „rewolucji moralnej”, ale też – co z rewolucją moralną w rozumieniu Abramowskiego ściśle koresponduje – projektu przemiany społeczno-politycznej opartego na wspólnotowym działaniu. Projektu, który łączy charakter oddolnego, rewolucyjnego wystąpienia narodu i zakorzenienie w polskich tradycjach: od I Rzeczypospolitej, przez romantyzm, po polski socjalizm. Tak jak w terapii indywidualnej, zbiorowe przezwyciężanie traumy oznaczać musi refleksję i podjęcie próby – za pomocą ustalonych wspólnie narzędzi – przezwyciężenia stanu post-traumatycznego paraliżu, który stał się udziałem polskiego społeczeństwa.

Przez ostatnie 20 lat mieliśmy do czynienia z dominacją myślenia w kategoriach imitacji systemów Zachodnich (co też można do pewnego stopnia przypisać traumie). Dziś, po załamaniu finansowym, po – nie dla wszystkich jeszcze oczywistej – klęsce zapoczątkowanej w latach 80. polityki spod znaku „there is no alternative” (do tej pory jej szwankowanie lepiej było widać po owocach, jakie przyniosła w krajach peryferyjnych), po zamachach w Nowym Jorku, Madrycie i Londynie (pośród wielu innych, mniej spektakularnych i bardziej codziennych dowodów porażki anglosasko-wielokulturowościowej polityki wobec imigrantów), kiedy kryzys tych systemów (nie tylko ten ekonomiczny, wywołany gigantycznym zadłużeniem, ale też społeczno-tożsamościowy, wynikający w zasadniczej mierze z odrzucenia wspólnotowych fundamentów naszej cywilizacji), staje się coraz bardziej oczywisty i niepodważalny, pojawia się przestrzeń radykalną, arcypolską alternatywę, której nie udało się zrealizować w latach 80. i 90.
 

 

Część pierwsza

Część druga

Trochę lewak, trochę prawak. Nieregularniak. kontakt: kazimierz.marchlewski@gmail.com  

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka