konglomeratka konglomeratka
238
BLOG

Bezgrzeszni dzicy – Polacy i Europejczycy

konglomeratka konglomeratka Społeczeństwo Obserwuj notkę 1
Zamarł papież Benedykt XVI. Właśnie trwają uroczystości pogrzebowe. Odszedł z tego świata w dość symbolicznym dniu, bo w ostatnim dniu roku, który zamyka pewną epokę. Trwająca od lutego 2022 wojna na Ukrainie zmieniła bowiem wiele i prawdopodobnie rok ten zostanie w historii zapamiętany jako przełomowy.

Skończył się okres pokoju i współpracy w naszej części świata, na naszych oczach bankrutuje dotychczasowa polityka ugłaskiwania Rosji, jaka by ona nie była… Śmierć papieża, który z własnej woli opuścił Tron Piotrowy jako jeden bodajże z trzech takich przypadków w historii kościoła, być może także będzie jakimś przełomem. A może nie?

Kiedy zmarł papież Jan Paweł II, bardzo wielu Polaków nagle zaczęło odkrywać, co on przez cały pontyfikat właściwie miał do powiedzenia. Wydawało się, że nagle wszyscy zaczęli czytać papieża, szukać jego myśli w szerszych lub węższych kontekstach… Krótkie były to chwile uniesień, a wkrótce Jan Paweł II stal się obiektem kpin. Czy teraz będzie podobnie? Wątpię, czy w ogóle ta śmierć kogoś poruszy. Przede wszystkim papież Benedykt nie był dla Polaków tak ważny, jak jego poprzednik. W zasadzie był nieznany. A już to, że abdykował, dodatkowo przesłoniło jego wcześniejsze dokonania. Patrząc na młodzież, patrząc na ludzi w średnim wieku, nie widzę jakoś szczególnie zainteresowania osobą byłego papieża. A szkoda, bo akurat niewielu wie, że to właśnie na niezachwianej postawie Josepha Ratzingera wobec doktryny wiary, papież Jan Paweł II budował nowoczesny ale wcale nie nowy kościół katolicki.

Kilka dni temu znalazłam na portalu Polonia Christiana artykuł o papieżu Benedykcie, „Benedykt XVI przeciwko przemilczaniu grzechu”, w którym przedstawione są fragmenty książki Josepha Pearce’a „Benedykt XVI. Obrońca Wiary”, przygotowywanej obecnie do druku przez Wydawnictwo AA. Artykuł polecam w całości, ale chcę się podzielić pewną refleksją w odniesieniu do dwóch jego fragmentów, które najbardziej mnie poruszyły i wytłuszczonych w tych fragmentach kwestii.

 „Temat grzechu stał się jedną z całkowicie przemilczanych kwestii. Przepowiadanie religijne stara się go unikać. Teatr i film używają tego słowa w sposób ironiczny, czy też czynią zeń element rozrywki. Socjologia i psychologia starają się zdemaskować je jako złudzenie lub jako kompleks. Nawet prawo coraz częściej próbuje obejść się bez idei winy. Posługując się raczej socjologiczną figurą, która idee dobra i zła wyraża statystycznie, rozróżniając pomiędzy zachowaniem regularnym i zachowaniem odbiegającym od statystycznej normy. Zakłada się zarazem, że proporcje mogą się odwrócić: To, co dzisiaj odbiega od normy, może stać się regułą, a nawet być może powinniśmy dążyć do tego, aby tak właśnie się stało. Taka redukcja do tego, co ilościowe, oznacza porzucenie idei moralności”.

Kiedy czytałam ten fragment, który jak w soczewce skupia całą patologię relacji społecznych obserwowanych współcześnie, uderzyło mnie właśnie to, że grzech w zasadzie nie istnieje w świadomości ludzkiej zwłaszcza ludzi młodych. W ogóle to słowo zostało objęte kulturowym tabu już od dobrych kilkudziesięciu lat. To tabu jest właśnie w przekazie medialnym łamane tylko i wyłącznie w ironiczny sposób, ośmieszający je i ukazujący je jako coś nieprzystającego do dzisiejszych czasów.

Samo użycie tego słowa na poważnie w towarzystwie uznane zostałoby w najlepszym przypadku za dziwactwo lub nietakt, a w gorszym za przejaw zaściankowości i nienowoczesności, nie mówiąc już o natychmiastowym przypięciu takiej osobie łatki „katotaliba”.

Raz zdarzyło mi się dyskutować z kimś o jakimś ważnym, już nie pamiętam jakim, przejawie grzechu i w momencie, kiedy padło pytanie: „no, ale dlaczego nie można tego robić?” zabrakło mi odwagi, by powiedzieć, że dlatego, że to jest grzech. Czułam jak rośnie mi ciśnienie i zaczyna szybciej bić serce, by znaleźć równie zwięzłe i celne nazwanie przyczyn i skutków jednocześnie. Słowo grzech, jest właśnie tym, co spaja ze sobą przyczynę i skutek w jednym. Jest słowem-mieczem, który przecina wątpliwości wyrażające się w zawiłej plątaninie argumentacji. Pamiętam, że wtedy uznałam, że wystarczy powiedzieć, że „to jest po prostu złe, to czyste zło wyrządzone drugiej osobie”. Ale oczywiście, takie postawienie strawy pociąga za sobą dalsze pytania: dlaczego złe, kto powiedział, że złe, tyle ludzi to robi… itd. Itp. I zaczyna się plątanina argumentów, w których dominuje statystyka. Czyli właśnie to, o czym mówi powyższy fragment. Moralność zostaje zdradzona i porzucona na rzecz statystycznie ujętych „norm społecznych”. A te „normy” stają się coraz bardziej nienormatywne, coraz bardziej płynne i nieokreślone. Skoro wszystko jest dopuszczalne i akceptowalne, to już nie ma czego uznać za grzeszne. Samo słownikowe pojęcie słowa „grzech” jest zazwyczaj definiowane jako odstępstwo od norm religijnych, a tylko w formie metaforycznej lub żartobliwej odnoszących się do norm społecznych czy towarzyskich. Zanik tego pojęcia w języku i w sferze publicznej jaskrawo unaocznia nam, że nie jesteśmy już społeczeństwem chrześcijańskim. Pojęcie grzechu wyśmiane i wyszydzone, wypchnięte nawet z kościoła, gdzie coraz rzadziej można usłyszeć homilie dotyczące grzechów, jest wyjętym z konstrukcji nitem, bolcem, albo innym rodzajem wiązania, które utrzymuje stabilność budowli. Niby to drobny element, ale bez niego wszystko zaczyna się sypać.

Skoro nie ma grzechu, nie ma norm moralnych, to nie ma też ram cywilizacyjnych, w których człowiek rozwijając się, uczy się odróżniania tego co złe i nieakceptowane od tego, co dobre i pożądane. Usuwa się zatem grunt, na którym wzrastała przez wieki nasza cywilizacja. Usunięcie tego gruntu pociąga za sobą osuwanie się stworzonej cywilizacji w odmęty barbarzyństwa i przemocy. Stajemy się dzicy. Tak, po prostu dzicy i nieucywilizowani. Czyli nieuspołecznieni. Uspołecznienie zakłada wprowadzenie do społeczności, którą rządzą pewne zasady, reguły i normy. Skoro ich nie ma, to każdy próbuje żyć nie oglądając się na innych, egoistycznie walcząc z innymi o swoje i zależy mu tylko, by przeżyć w otaczającym go chaosie. Stary testament pełen jest okropnych historii, które miały służyć przestrodze. Właśnie wracamy do tych czasów.

Pamiętam, że w którymś z wykładów Jordana Petersona poruszony został temat tego, co to jest grzech i skąd wzięły się nakazy zawarte w dziesięciu przykazaniach. Można oczywiście przyjąć, że Mojżesz dostał je wprost od Boga. A można też zrozumieć tę metaforę jako rodzaj objawienia, którego doznał przytłoczony ciężarem win ludzi, których ciągał przez czterdzieści lat przez pustynię, by się wyzwolili z niewoli egipskiej, czyli także z dawnych nawyków i zwyczajów, a którzy ciągle popełniali te same błędy. Czyli można domniemywać, że był to rodzaj obserwacji społeczeństwa i relacji międzyludzkich na próbie badawczej. Pod wpływem olśnienia wyciągnął wnioski i ogłosił co należy czynić, a czego absolutnie nie wolno, bo to ma złe skutki dla wszystkich, nie tylko dla samego winowajcy. Zły czyn zmienia bowiem całą tkankę społeczną, jak rana, która zmienia tkankę ciała. Jakie to zatem zasady wywnioskował ze swej grupy badawczej Mojżesz? Dlaczego ich złamanie jest grzechem? I dlaczego te grzechy są dziś wyśmiewane? Czy każdy grzech stał się elementem rozrywki? Czy rozrywka karmi się zatem grzechem i bez tego nie ma w ogóle rozrywki?

Jeśli chodzi o pierwsze przykazanie – nie będziesz miał bogów cudzych przede mną - to chyba nie ma wątpliwości, że współczesny teatr, film i media społecznościowe wręcz promują bluźnierstwa i zachęcają do oddawania czci innym bożkom. W miejsce wiary w Boga pojawiają się inne wiary. I wcale nie mam na myśli innych wyznań, ale różne drobne „wierzenia” polegające tylko na zaufaniu do idoli, ideologów, polityków, gwiazd estrady i sportu itp. Gdy jakiś guru coś powie na ekranie, napisze coś na jakimś portalu społecznościowym, budzi zaufanie swoich „wyznawców” często wręcz bezgraniczne i bezrefleksyjne bliskie uniesieniom mistycznym. Czyż to nie jest bałwochwalstwo? A dla poklasku gawiedzi taki idol zrobi wiele, by tym idolem pozostać jak najdłużej.

Drugiego przykazania zapewne nikt już nie pamięta i nie rozumie. Bo co to znaczy „nie brać imienia Pana Boga swego na daremno”. Czyli aby nie wzywać Boga „do pomocy w błahych sprawach”. Tak naprawdę to przykazanie jest testem dla naszej wiary. Bo tylko mając głęboką wiarę, wiemy, że to wzywanie imienia jest za każdym razem wzywaniem Go do pomocy, wciąganiem Go w nasze ziemskie sprawy, z którymi sami powinniśmy sobie poradzić, bo mamy rozum. Jezus to potwierdził odpowiadając diabłu, gdy ten go kusił, by rzucił się w dół w przepaść „nie będziesz wystawiał pana Boga swego na próbę”. Tylko do spraw wykraczających poza ludzki rozum możemy wzywać Pana. I nie naprzykrzać się bez powodu, bo to jak z żartami o podłożonej bombie. W końcu gdy będzie ta prawdziwa – straż nie zareaguje na alarm, bo zbyt często była wzywana nadaremno. Ale przecież kto tak dziś wierzy w Boga? To przecież już odruch, to normalne, że dla wyrażenia czczych emocji wołamy „O, Jezu!”, „O, Boże!” lub „Dżizas…” zmieniając wymowę na „angielskawą”, jakby to czyniło jakąkolwiek różnicę. No bo tak się mówi… Tylko tak, bez zastanowienia. To już pusty dźwięk odarty ze znaczenia, jak wielokrotnie powtarzane jakiekolwiek słowo. Odzieranie ze znaczenia nie dotyka przecież tylko imienia Boga. Ale to temat na inne rozważanie. Czy tu rozrywka ma pożywkę? Oczywiście. Bo to tak fajnie brzmi. I dziwnym trafem tylko „Jezus” jest używane jako przerywnik, nie spotkałam się z taką formą „wykrzyknika” z użyciem bogów z innych wierzeń. Czy ktoś wzywa „O, Buddo!” albo „No, na Allaha, coś ty zrobił?” bez należnej bóstwu czci? A może to jednak przejaw ostatnich śladów chrześcijaństwa w języku? Bo skoro ostatnimi czasy częściej słychać na ulicy „O, ku…!” niż „O Boże!” to może oznaczać że albo Bóg jest językowym reliktem, albo że „ku….” stała się poniekąd bóstwem. Albo jedno i drugie jednocześnie.

Trzecie przykazanie dotyczące świętowania i oddawania czci Bogu w uroczystej formie jeden dzień w tygodniu miało zapewne taki cel, by człowiek zabiegany i zajęcy codziennymi sprawami, mógł na chwilę przystanąć, zachwycić się dziełem stworzenia i wyrazić dziękczynienie Stwórcy. Ale dziś człowiek sam siebie uważa za boga, to nie będzie przecież siedział bez sensu w kościele przez godzinę, bo może w tym czasie obejrzeć sobie ciekawy streeming w Internecie. Odda zatem cześć, ale innym bożkom. I to wcale nie tylko ten jeden dzień.

O przykazaniu dotyczącym szanowania swoich rodziców trudno jest pisać w świecie, gdzie nikt nikogo już nie szanuje, a sami rodzice często stają się wątpliwymi wzorami do naśladowania i autorytetami moralnymi dla swoich dzieci. Kiedy przyjrzymy się, jak ukazywane są relacje rodzice-dzieci w kulturze masowej, to niewielu już ludziom włos jeży się na głowie, bo ci młodsi po prostu już przywykli i nie widzą satyry w postaci Homera Simpsona stworzonej ponad trzydzieści lat temu, czy ironii w postaci Richarda ze „Świata Gumballa”, ale współczesny choć tylko trochę karykaturalny obraz ojca, czy przerysowany lecz dość typowy przykład Nicol jako matki. Świnka Pepa to kolejny wykwit patologii, gdzie ojciec w każdym odcinku jest postacią godną pożałowania i wyśmiania – idiotą, nieudacznikiem i pechowcem w jednym. Nawet zakładając, że ten „świat na opak” ma mieć funkcję dydaktyczną, mam wrażenie, że ma oddziaływanie dokładnie odwrotne od zamierzonego i zamiast podnosić prestiż rodziców, podkopuje go i utrwala ich fatalny obraz zwłaszcza u młodszego pokolenia. Dzieci nieświadomie nasiąkają takimi wzorcami. Nie są przecież odbiorcami krytycznymi, którzy rozumieją przymrużenie oka i żart. A potem, gdy stają się nastolatkami rodzice już się po prostu nie liczą. Liczą się znajomi i idole. O zgubnych skutkach zerwania więzi międzypokoleniowych i o tym, jak tracimy nasze dzieci piszą dr g. Neufeld i dr G. Mate w książce „Więź – dlaczego rodzice powinni być ważniejsi od kolegów”. I chociaż nie zgadzam się z wypowiedziami amerykańskich naukowców, którzy w wielu miejscach w tej książce „ugłaskują” rozwód, o czym dalej, to warto poznać mechanizmy utraty szacunku dzieci do rodziców i odwrotnie. Szacunek do starszych coraz mniej jest obecny w naszej kulturze, niemniej jednak chyba nie było jeszcze w historii tak haniebnych pomysłów jak eutanazja ludzi starych i chorych.

 Przy okazji przykazania czwartego warto od razu przejść do szóstego, bo one się ze sobą wiążą. W tym miejscu należy także od razu mówić o tym, co bezsprzecznie rozwala naszą cywilizację czyli o pladze rozwodów. Złamanie zasady jedna kobieta plus jeden mężczyzna złączeni do śmierci przysięgą małżeńską, jako potencjalni dawcy życia dla następnych pokoleń, łamie podstawy zdrowego społeczeństwa. Zdrada i rozwód są najczęstszym chyba motywem pojawiającym się na portalach plotkarskich i w filmach. I to nie w kategoriach nieszczęścia, które kogoś dotyka, ale wręcz chwalebnej praktyki wymiany co jakich czas partnerów życiowych. Gloryfikowanie wręcz rozwodów i uznawanie ich za nową normę społeczną poprzez promowanie nowego, spaczonego obrazu współczesnej patchworkowej rodziny, zbiera swoje żniwo w postaci zaburzeń psychicznych u dzieci. I jeśli ktoś odważy się to powiedzieć wprost, zostanie natychmiast zakrzyczany, że to nieprawda, że to wcale nie jest ze sobą związane, itd. Itp. Ale tak właśnie jest. Mam wśród znajomych kilkoro psychologów i psychoterapeutów, którzy tylko w prywatnych rozmowach są w stanie coś takiego powiedzieć głośno, w gabinecie już nie. A ilu psychologów samo musiało korzystać z terapii i studiować psychologię, by uporać się z własną traumą rozwodu rodziców? Sama instytucja małżeństwa od zarania dziejów nie miała na celu zapewnienia szczęścia i spełnienia dwojgu dorosłym, ale właśnie ich dzieciom, miała chronić te najmłodsze i bezbronne istoty, miała zapewnić im bezpieczeństwo i opiekę. Rozpad więzi między matką i ojcem, a wręcz wojna między nimi niejednokrotnie staje się powodem wewnętrznego rozdarcia dziecka. Ono przecież się składa w połowie z matki i w połowie z ojca, z ich DNA, to jak ma nie być rozszarpane przez rozwód, jak ma być zdrowe i normalne po rozwodzie rodziców? Kiedyś nawet czytałam w jakiejś książce z dziedziny psychologii rozwojowej dziecka, że dziecku łatwiej pogodzić się ze śmiercią jednego z rodziców niż z tym, że rodzic odchodzi i zakłada inną rodzinę. Tego dziecko nie jest w stanie przepracować w żaden sposób, czuje się oszukane, zdradzone i porzucone. I ma w tym poczuciu rację. Ma prawo się tak czuć i jest to objaw zdrowy. Nawet jeśli na swój sposób pogodzi się z sytuacją, to nie jest to sytuacja sprzyjająca jego rozwojowi. W swoim dorosłym życiu może mieć problemy z nawiązywaniem trwałych więzi. A są przypadki, że dziecko tej wojny nie przeżyje. Problemy w domu przechodzą w problemy w szkole, problemy z rówieśnikami, z tożsamością płciową, są często wstępem do depresji, uzależnień i zachowań autodestrukcyjnych aż po samobójstwa włącznie. Ale przecież rozwód to taki fajny temat na rozrywkę! Trudno znaleźć chyba dziś jakąś pozycję serialową, gdzie są monogamiczne związki. To już się stało nie tylko normą fabularną, ale właśnie społeczną. Bardzo zgubną niestety.

Przykazanie piąte „nie zabijaj” w oryginalnym znaczeniu raczej oznaczało „nie morduj”. A przecież morderstwa były są i będą tematem rozrywki, bo czym innym są thrillery, kryminały i wszelkiej maści pochodne tych gatunków. Gorzej, gdy scenariusze filmowe zaczynają się realizować w prawdziwym życiu. Ile razy coś, co wydawało się wykwitem zwyrodniałej wyobraźni twórców filmowych, okazywało się inspiracją do prawdziwych zbrodni. Tu naprawdę nie trzeba udowadniać, że grzech zabójstwa karmi przemysł rozrywkowy bezustannie, bo ten wszak jest nienasycony.

Przykazanie dotyczące kłamstwa brzmi „nie mów fałszywego świadectwa przeciwko bliźniemu swemu” i jest chyba najczęściej łamanym nakazem, z którym obcujemy na co dzień często nawet nie zdając sobie z tego sprawy. W dobie mediów społecznościowych, platform wymiany opinii i komentarzy nie sposób opędzić się od wszechobecnego kłamstwa i manipulacji. A nie jesteśmy przecież w stanie wszystkiego sprawdzić osobiście. Żyjemy w morzu kłamstwa i pomówień i czasem bezwiednie powtarzamy obiegowe kłamstewka. Obmawianie kogoś, publiczne postponowanie, ośmieszanie przez zmanipulowane obrazki i filmiki, wyimki z wypowiedzi umieszczane w innych kontekstach to wszystko jest oczernianiem bliźnich i mówieniem fałszywego świadectwa przeciwko nim. I co? I nic. Nazwanie tego grzechem coś zmieni? Przecież szyderstwo to najlepsza rozrywka! Satyra przestała już być uszczypliwa czy zgryźliwa. Stała się prostacka i dosadna. Programy telewizyjne z cyklu ‘siedzą i szydzą’ są obecne już chyba we wszystkich telewizjach i mają swoją gawiedź, która głodna takiej rozrywki syci się nią i karmi swą duszę takimi treściami. Nasiąka językiem i retoryką szyderców i nieświadomie staje się ich heroldami powtarzając dalej zapadające w pamięć, bo poruszające emocje, oszczerstwa i manipulacje a potem przyjmuje je za swoje.

Dwa ostatnie przykazania dotyczą zazdrości i zawiści. Nie pożądaj cudzej żony, ani żadnej rzeczy, która nie jest twoja, to po prostu nakaz odsuwania od siebie podszeptów najniższych pobudek do czynienia komuś krzywdy tylko dlatego, że w naszych oczach jest mu lepiej niż nam. Pożądanie cudzej żony to wstęp do złamania przykazania szóstego i wszystkich związanych z tym konsekwencji. Pożądanie rzeczy to wstęp do kradzieży, czyli złamania przykazania siódmego: nie kradnij. Ale także do przykazania siódmego, bo dla poniżania kogoś i pompowania swojego ego, bardzo łatwo sięga się po obmowę i oczernianie.

Dlaczego już tylko sam zamiar, same myśli na ten temat mają być grzechem? Bo przecież „pożądanie czegoś” to dopiero preludium do jakiegoś czynu, a nie sam czyn. A jednak Mojżesz z bożego nakazu takie myślenie już zapisał w kategorii grzechu. O pożądaniu i zazdrości bardzo szeroko i dogłębnie pisze w książce „Podróż do wnętrza” ks. Sławomir Jeziorski i wyjaśnia dlaczego już samo myślenie w ten sposób szkodzi i jest niszczycielskie w skutkach. Jest to nakręcanie się w poczuciu braku czego, w poczuciu dojmującego smutku, który odsuwa nas od radości życia, od radości z tego, że mamy życie, że zostaliśmy nim obdarowani. Taki człowiek zaczyna myśleć w kategoriach chciwości i pożądliwości, bo nie potrafi docenić tego, co ma: „Zazdrość nie zatrzymuje się jednak tylko na tym. Uderza także w nic niewinnego bliźniego, który staje się wrogiem jedynie z tego powodu, że posiada coś, czego brakuje zazdrosnemu sercu. Kiedy ta niszczycielska siła zawładnie sercem, wprowadza je w niszczycielski styl życia, który nie jest już ukryty, ale staje się jawny w działaniu. Tak zaczyna niszczyć drugiego człowieka, który wręcz sprawia ból samym faktem posiadania tego, czego zazdrosny nie ma lub nie może mieć.[..] Chce tylko jednego: będąc nieszczęśliwym z powodu braków, pragnie zabrać szczęście innym.”

W kulturze masowej można znaleźć cały szereg przykładów wzbudzania w ludziach zazdrości i pożądliwości. Sam rynek reklam bazuje wręcz na takim mechanizmie i wykorzystuje tę ludzką słabość ciągłego oglądania się na innych, by zbijać na tym kokosy. O ile ludzie dojrzali i ukształtowani według moralnych zasad chrześcijańskich są w jakiś sposób w stanie oprzeć się takiej presji, o tyle młodzi ludzie, dla których wieczne porównywanie się z innymi stało się wyznacznikiem ich wartości, nie rozumiejący chrześcijańskiego pojęcia bezwarunkowej wartości każdego człowieka, popadają w stan permanentnej zawiści doprowadzając siebie samych do stanu rozchwiania emocjonalnego bliskiego psychozie.

Świat zwariował i dlatego być może tak bardzo poszukiwani są teraz wszelkiego rodzaju psycholodzy, psychiatrzy i psychoterapeuci. A wystarczy zatrzymać się i … nawrócić.

Joseph Pearce podsumowuje nasz świat tak: „W kulturze, w której grzech stał się powszechny, koniecznością jest zaprzestanie postrzegania jej jako grzesznej, a grzechu nazywania grzechem. Tak oto żyjemy obecnie – w przewrotnym i ostatecznie diabolicznym rozumieniu – w bezgrzesznym społeczeństwie. Jest ono bezgrzeszne w percepcji wielu tych, którzy nie dostrzegają grzeszności „normatywnego” zachowania, i jest bezgrzeszne w tym znaczeniu, że ci, którzy wiedzą, że takie zachowanie to zło, nie ośmielają się nazywać go grzesznym. Potrzeba człowieka odważnego, by zachowanie, które stało się normatywne, nazwać grzechem. Ratzinger zawsze był takim człowiekiem.”

Ja nie byłam i nie jestem odważna, jak Ratzinger. I niewielu dziś pozostało tak odważnych. Chociaż widzę wokół mnóstwo skutków grzechu, to nie jestem w stanie im się przeciwstawić. To jest już powódź grzechu, w której tonie nasza kultura. To siła kontekstu. Niedawno były Święta Bożego Narodzenia. W wielu domach obchodzone już tylko jako relikt tradycji w oderwaniu od religijnych korzeni. Jak ma się to świętowanie do zasad otrzymanych przez Mojżesza i nauczanych przez Jezusa? Jak mamy wypełniać nakaz miłości bliźniego, jak siebie samego? Jak kochać bliźniego, a odrzucać jego złe uczynki? Jak to dziś pogodzić, gdy skutki tych grzechów są trwałe i nijak ich cofnąć nie można, ani im zadośćuczynić. Idź i nie grzesz więcej staje się niewykonalne. Została przekroczona masa krytyczna. A może jednak jest nadzieja? Od czego zacząć?

O teorii masy krytycznej kiedyś czytałam artykuł, z którego w pamięci pozostały mi tylko mgliste proporcje i przyznaję, że nie mogłam teraz znaleźć źródła, z którego zaczerpnięto te dane. A może to było w książce Malcoma Gladwella „The Tipping Point” (Punkt zwrotny)? Nie pamiętam dokładnie, ale chodzi o to, że aby zaburzyć działający system wystarczy „odpuścić” 25%, ale aby znów go odbudować, potrzeba ponad połowy, a nie wiem, czy nawet nie więcej. Mówiąc obrazowo: jeśli mamy zgraną trzydziestoosobową klasę, ale będziemy tolerować niepożądane zachowania u jednego ucznia, to jego wpływ na resztę będzie nikły. Jeśli natomiast takich gagatków w klasie będzie już 7 lub 8, klasa nie będzie miała siły przeciwdziałać rozkładowi. Aby to zmienić trzeba wkroczyć na ścieżkę wojenną i z całą konsekwencją zwalczać te 25%. Należy wtedy wzmacniać „porządnych” i zgodnie z „prawem niewielu” (The low of the few; M. Gladwell „The Tipping Point) rozszerzać ich oddziaływanie. Tych „niewielu”, ale o silnych osobowościach, którzy stają się autorytetami dla innych może dać efekt „epidemii”. Zachęcam do przeczytania książki Gladwella, bo oprócz tego, że analizuje mechanizmy rozprzestrzeniania się pewnych zachowań w sposób epidemiczny, to także daje narzędzia do odwrócenia złych tendencji. Pokazuje w szczegółach jak to zrobił burmistrz Nowego Yorku R. Giulliani w latach 90-tych zmieniając siedlisko przestępczości w sprawnie działającą i względnie bezpieczną metropolię. Odwaga i konsekwencja. Zero tolerancji dla wandalizmu i chuliganerii. Zero tolerancji dla zła.

Czy w epoce, gdy zło zawładnęło już naszymi umysłami usuwając pojęcie grzechu mamy szansę przywrócić właściwe znaczenie tym pojęciom?

 Apostołów też było tylko dwunastu.

A więc od czego zacząć? Od początku. Od tych niewielu, którzy mają wiarę małą jak ziarnko gorczycy… aż masa krytyczna znów zostanie przekroczona tylko we właściwą stronę i z dzikich ludzi znów staniemy się uspołecznieni, czyli ucywilizowani.

Źródła:

https://m.pch24.pl/benedykt-xvi-przeciwko-przemilczaniu-grzechu/

dr Gordon Neufeld i dr G. Mate „Więź – dlaczego rodzice powinni być ważniejsi od kolegów”(wyd. Galaktyka)

Ks. Sławomir Jeziorski „Podróż do wnętrza – rozpraw się z tym, co cię krępuje”

Malcom Gladwell „The Tipping Point” (Punkt zwrotny)


myślę więc piszę i piszę, żeby wiedzieć, co myślę

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Społeczeństwo