konglomeratka konglomeratka
386
BLOG

Ordnung muss sein – czyli znowu o Niemczech

konglomeratka konglomeratka Polityka Obserwuj notkę 31
To co dla świata było niepojęte, że można być tak zaślepionym ideologicznie, jak Niemcy w czasie budowania Trzeciej Rzeszy i w trakcie drugiej wojny światowej, dla mnie jest niestety zrozumiałe i logiczne.

Do napisania tego tekstu zabierałam się już kilka razy. Ostatni impuls to poprzednia notka. Wielokrotnie już próbowałam nakreślić jakoś problem inności niemieckiej mentalności od np. polskiej, podchodziłam do problemu na wielu płaszczyznach i za każdym razem w którymś momencie się poddawałam. Nie mam przecież na moje tezy żadnego naukowego potwierdzenia. Toteż przyjmijmy, że wszystkie zawarte w analizie treści są moimi opiniami, moimi skojarzeniami i moim zdaniem na ten temat.

Już w czasach licealnych, gdy mieszkałam w Niemczech w trzymającej się nieźle do samego końca komunistycznej NRD, zastanawiałam się wciąż i wciąż na nowo, dlaczego my się tak bardzo różnimy. Dlaczego komunizm trzyma się tam tak bardzo solidnie, dlaczego nikt nie protestuje ani się nie buntuje przeciw władzy, dlaczego wszyscy potulnie biorą udział w socjalistycznym współzawodnictwie pracy i dlaczego płomienne tyrady nauczycielek historii, niemieckiego oraz wiedzy obywatelskiej budujące wrażenie że to antyhitlerowska NRD wraz Armią Czerwoną wyzwoliła Niemcy od faszyzmu, nie budzą niczyjego niesmaku, ale brane są najzupełniej poważnie. Wszechogarniające kłamstwo było powietrzem, którym wszyscy tam oddychali i nikt nie zamierzał bez zezwolenia otworzyć nawet lufcika, by ten smród przewietrzyć. Najbardziej uderzało mnie w szkole to, że uczniowie nie wykazywali w ogóle poczucia humoru, jakiegoś dystansu do tego, co się dzieje wokół. Szkoła była ponura, sztywna i pozbawiona jakiejkolwiek tzw. atmosfery.

Porządek musi być! Czyli „Ordung muss sein” to emanacja charakteru Niemców. I ten porządek jest ważniejszy niż cała reszta: niż wolność, niż niezależność, niż radość…

Skąd to się wzięło? Cóż, mam swoje przemyślenia…

Najpierw moją uwagę zwrócił sam język, którego po przybyciu tam, musiałam się nauczyć od zera. Tak sztywny w swej strukturze, że być może ta sztywność syntaktyczna już narzuca ludziom nim posługującym się, pewien sposób bycia i myślenia. Niektóre reguły były dla mnie kompletnie śmieszne i bezsensowne, zresztą nadal są, jak na przykład zasada pisania wszystkich rzeczowników wielką literą. Po co tak wyróżniać przedmioty i osoby? I to wszystkie bez wyjątku. Po co trzymać się idiotycznej reguły, która nie pozwala na różnicowanie szacunku wobec obiektu a traktuje na równi słowa np. Bóg (Gott) i …przekleństwa jak np. gówno (Scheisse), tak samo z wielkiej litery napisze ktoś „Panie Kanclerzu” (Herr Kanzler) jak i „ty dupku (du Arschloch!)”. Po co ta gramatyczna „urawniłowka”? Dlaczego liczebniki liczb dwucyfrowych są konstruowane od końca? (nie np. „dwadzieścia osiem” tylko „osiem i dwadzieścia”) I po co zapisywać je słownie jako jeden wyraz bez rozbicia na jedności, dziesiątki i setki aż do tysiąca? Przecież tego się nie da przeczytać! Dlaczego czasownik w zadaniu podrzędnym jest na końcu, co zmusza do słuchania ciągów bezlitośnie długich słów nazywających różne pojęcia, aż do finału zdradzającego, o co w ogóle chodzi i co się z nimi dzieje. Znajdowanie sensu w piętrowo zbudowanych wielokrotnie złożonych zdaniach podrzędnych, jest jak przedzieranie się przez labirynt.

Ponieważ tak się złożyło, że uczyłam się kilku języków obcych jednocześnie, pewne porównania nasuwały mi się same, rozwijała się we mnie pewna fascynacja językiem, jako narzędziem komunikacji. Już wtedy miałam pewne intuicyjne przeczucie, że język to nie są tylko słówka i gramatyka, że w samym języku jest zaszyty sposób postrzegania świata i przez to także sposób jego rozumienia i funkcjonowania w nim. O tym, że coś w tym jest, przekonałam się wiele lat później, gdy w moje ręce wpadła książka pod redakcją prof. Jerzego Bartmińskiego „Językowe podstawy obrazu świata”(Lublin 2007). Fascynująca praca naukowa! (Wiele inspiracji z niej zawarłam w notce „Europo ucz się polskiego”)

No dobrze, mamy język jako emanację umiłowania porządku ponad wszystko, ale są też inne sprawy, które na mentalność wpłynęły również bardzo silnie. To oczywiście niemiecka historia i to w jaki sposób się jej uczy następne pokolenia Niemców.

Pamiętam, że kiedy byłam w enerdowskiej szkole uderzyła mnie na jednej lekcji historii niekłamana duma i wręcz bijąca od nauczycielki wyższość i pogarda, z jaką patrząc w moją stronę wyraziła w stwierdzeniu, że Polska była lennem Niemiec. Chodziło wtedy, jak pamiętam, o początki naszej państwowości i dało się wyczuć niekłamany żal w głosie i mowie ciała nauczycielki, że mimo usilnych starań utrzymania nas, dzikusów Europy wschodniej w pozycji poddanych, kraj nasz się wyemancypował i stal się samodzielnym bytem ku rozczarowaniu i frustracji Niemców.

Byłam w Niemczech przez kilka lat, a takich zapadających głęboko w pamięć wydarzeń pamiętam może kilka, czy kilkanaście. Były na tyle wyraziste i ukazujące prawdę o niemieckiej mentalności stojącej w kontrze do polskiej wrażliwości, że do dziś tkwią w mojej pamięci, jako pewnego rodzaju memento.

Stąd wszystkie deklaracje obecnych niemieckich polityków wyrażających zatroskanie o Europę i, że Niemcy są za Europę odpowiedzialni, należy brać z taką samą ostrożnością i powagą jak deklaracje Putina, że upadek Związku Radzieckiego był największym upokorzeniem i katastrofą. Z pozoru tak odległe czasowo i geograficznie deklaracje, mają niestety wspólny mianownik – imperialne zapędy zakorzenione głęboko w mentalności.

Skąd się wzięło to rzekome poczucie odpowiedzialności za Europę? Ano stąd, że w niemieckiej szkole, ujednoliconej na terenie całego kraju za czasów Bismarcka na użytek budowania wielkiego imperium i stworzenia jednego narodu niemieckiego, propagowano tezę, że Niemcy są dziedzicami starożytnego Rzymu i na nich spoczywa odpowiedzialność za cywilizację europejską. Myśl ta w zasadzie nadal jest obecna w nauczaniu historii, a przynajmniej była w czasach, gdy ja tam chodziłam do szkoły. To na modłę niemiecką, metodycznie i konsekwentnie należy urządzać świat.

Taki szczegół, że najpierw plemiona germańskie najechały, złupiły i zniszczyły Rzym i zapanowały tam „wieki ciemne” na jakieś czterysta lat, są pomijane w tej narracji, eksponowane jest przejęcie dziedzictwa cywilizacji rzymskiej przez Karola Wielkiego, twórcę europejskiego imperium i początków pierwszego państwa niemieckiego. (Francuzi uznają go za protoplastę państwowości francuskiej).

Trochę to przypomina narrację rosyjską, jak to po splądrowaniu Rusi Kijowskiej i ukradzeniu biblioteki Czernihowskiej Moskowici przejęli ruskie dziedzictwo i stali się nie tylko Rosjanami, ale też Trzecim Rzymem. Analogii między mentalnością rosyjską i niemiecką jest zresztą więcej. I tak oto germańscy najeźdźcy i barbarzyńcy, dzikie plemiona terroryzujące lokalnych mieszkańców południowej Europy przedzierzgnęli się w światłych krzewicieli wspaniałej cywilizacji zachodniej. I to krzewienie cywilizacji na modłę niemiecką, pod wpływem „aktualnych trendów” jest spiritus movens nacji niemieckiej przez kolejne wieki. Chociaż cesarstwo rzymskie zostało rozwiązane, to i tak dla celów propagandowych Niemcy nadal podkreślali, że są dziedzicami tego imperium i to Bismarck nadał nazwę zpruszczonemu państwu – Cesarstwo Niemieckie, czy Rzesza Niemiecka (Druga) w nawiązaniu do Pierwszej Rzeszy Niemieckiej z czasów Karolingów. Sposoby krzewienia „aktualnych trendów” dobrze ilustrują na przykład działania krzyżaków w trzynastowiecznych Prusach, czy wcielanie naukowych teorii o wyższości niemieckiej rasy nad innymi w czasach Trzeciej Rzeszy. Podporządkowanie i struktura budowania społeczeństwa od góry w dół niewiele się zatem różni od systemu panującego w Rosji – oto jedna z takich analogii. W końcu ktoś musi rządzić i Ordnung muss sein.

Jak to działa na mentalność niemieckiej młodzieży przekonałam się sama, będąc w Niemczech. NRD upadła w sumie przez przypadek, wcale tak nie musiało być. Poszło z góry pozwolenie, że przestawiamy wajchę... Ale pamiętam bardzo dobrze dzień, w którym rozwiązano komunistyczną przybudówkę, jaką była FDJ – Freie Deutsche Jugend (już sama nazwa tej organizacji to ponury żart: Wolna Niemiecka Młodzież). Było tak:

Na pierwszej przerwie koleżanki rozprawiały, co począć z tak niesłychanym wydarzeniem, a jedna z nich stwierdziła:

- Teraz trzeba będzie się zapisać gdzieś indziej.

- Ale o co chodzi, gdzie chcesz się zapisać? – zapytałam ją wtedy zdziwiona, że to takie pilne.

- Rozwiązali FDJ. To muszę teraz poszukać jakiejś innej organizacji, do której się zapiszę… - wyjaśniła koleżanka z ławki. Członkostwo w FDJ było oczywiście jak najbardziej dobrowolne w mniemaniu wychowanków systemu, ale jeśli nie należałeś do organizacji, byłeś ciałem obcym, w związku z czym szanse na jakiekolwiek przywileje wynikające z przynależności nie przysługiwały. Na przykład, jeśli nie byłeś członkiem FDJ, to nie będziesz studentem. Najwyraźniej dwadzieścia parę osób z niemieckiej klasy było poruszone faktem rozwiązania ostoi dobrego socjalistycznego wychowania.

- Po co masz się gdzieś zapisywać? – zdziwiłam się wtedy szczerze, wiedząc, że przymus bycia członkiem FDJ był po prostu narzucony przez upadły jakiś miesiąc wcześniej komunistyczny rząd.

- Jak to, po co? – samo pytanie, wprawiło tę dziewczynę w osłupienie. – Przecież trzeba gdzieś należeć, trzeba się przecież rozwijać… - próbowała przybliżyć mi coś, co dla niej najwyraźniej było oczywiste i niepodważalne.

- Czy ja jestem niedorozwinięta? Jakoś nigdy nie należałam do żadnej organizacji, a o swój rozwój dbam indywidualnie – powiedziałam i była to chyba najgorsza herezja, jaką usłyszała moja enerdowska klasa.

No tak, to ja już rozumiem, dlaczego Niemcy podpalali tyle razy całą Europę. Musieli przecież gdzieś należeć, za kimś podążać, kogoś słuchać i nie zastanawiać się. Musieli mieć Fuehrera, żeby się rozwijać… - pomyślałam wtedy gorzko i do dziś pamiętam to przygnębiające dla mnie odkrycie.

Potem z czasem klocki wydarzeń historycznych zaczęły mi się układać w coraz większą całość i dotarło do mnie, że wojny religijne także były wynikiem tej straszliwej odpowiedzialności za Europę i prób reformowania wiary zgodnej z ówczesną, szesnastowieczną „niemiecką drogą synodalną”, której skutkiem było oderwanie dużej części wiernych od kościoła katolickiego, a gruntem pod utrzymanie „Ordung muss sein” były traktaty augsburskie z 1555 roku. Dla przypomnienia: to był taki pokój, który kończył w XVI wieku wojny religijne, do których te reformatorskie zapędy zgodne z „aktualnymi trendami” doprowadziły w Niemczech. Cuius regio eius religio. Czyja władza, tego religia. U nas panowała zasada Zygmunta Augusta, że władca nie będzie królem ludzkich sumień, że wiara i niewiara to sprawa między Bogiem a grzesznikiem, a władza ziemska nie ma nic do tego, więc była wolność religijna, a w Niemczech nie. Władca księstwa narzucał swoje wyznanie poddanym. Jak ktoś nie chciał przyjąć religii władcy, to do widzenia. Ewentualnie mógł pogodzić się z tym, że będzie prześladowany. Znajdą się „sygnaliści”, którzy doniosą o odchyleniach i nieprawomyślności, bo przecież Ordnung muss sein. Ein Volk, ein Führer - wtedy tylko lokalnie, a potem to już poszło. I tak im zostało do dziś, tylko wiary i ideologie się zmieniają. Nota bene kościół w Niemczech podlega państwu, tak jak wtedy podlegał lokalnemu księciu. Podatek kościelny, to nic innego jak zależność wspólnoty religijnej od funduszy państwowych. Kościół w Niemczech zawsze potulnie współpracuje z władzą świecką i „aktualnymi trendami”. Tak było nawet w zbrodniczej Trzeciej Rzeszy… Dlatego też nieufnie bym podchodziła do niemieckiego kościoła katolickiego, który już od lat sześćdziesiątych ubiegłego wieku jest w stanie nieformalnej schizmy z kościołem rzymskokatolickim (od czasu odrzucenia Humanae vitae).

Niemcy zatem są narodem, który zawsze się podporządkowuje władzy, bo chodzi o to, żeby państwo funkcjonowało jak dobrze naoliwiona maszyna, bez zgrzytów. Państwu zawsze przyświeca wyższe dobro i należy tę państwową ideologię podzielać. Robią, co im każą i nie pytają, nie buntują się i w ogóle nie rozumieją, po co kwestionować wytyczne idące z góry. Cuius regio, eius religio. Każą w coś wierzyć, to wierzą. Dlatego udało się narzucić demokrację przez aliantów w RFN i dlatego tak świetnie do samego końca funkcjonował komunizm w NRD, bo lepiej się nie wychylać i dla świętego spokoju robić, co każą. Ale od czasu zjednoczenia i wdrożenia nowej ekologicznej religii, Niemcy w swoim pojęciu czyniąc dobrze, znów zagrażają Europie „biorąc za nią odpowiedzialność”. I nie rozumieją, że inni są inni, a zwłaszcza ci wiecznie zbuntowani Polacy. Kochający wolność i niezależność.

Dlatego także trzeba jak najczęściej podawać dalej – w kilku językach najlepiej – cytat z wypowiedzi pana profesora Legutki z jego wystąpienia w Parlamencie Europejskim podczas debaty z kanclerzem Niemiec Olafem Scholzem z dnia 9 maja 2023, kiedy to Niemcy forsowały zniesienie jednomyślności i prawa weta w polityce zagranicznej Unii Europejskiej, co rzekomo usprawniłoby podejmowanie decyzji w sytuacji trwającej wojny na Ukrainie. Byłoby to jednocześnie odebranie suwerenności poszczególnym krajom.

„Jeśli mógłby pan (Olaf Scholz) zaspokoić moją ciekawość, gdzie w traktatach możemy czytać o niemieckiej odpowiedzialności za Unię? Jedyna właściwa rzecz dla Niemiec to zająć tylne ławy i tak jak wymaga higiena polityczna pozwolić innym na działanie. (…) Polityka wobec Rosji była jedną z najbardziej spektakularnych katastrof, za którą są współodpowiedzialne Niemcy; powinny zatem zająć tylne miejsca w Unii, a nie dążyć do zwiększenia swojej władzy – mówił prof. Legutko. Kilkanaście dni później w wywiadzie dla PAP profesor dopowiedział jeszcze: „Powinniśmy sobie zadać zupełnie racjonalne pytanie: czy chcemy być rządzeni przez kraj, który notorycznie popełnia katastrofalne błędy – polityka wobec Rosji, migracja, polityka finansowa – i jest niezdolny do autorefleksji?”

Katastrof dziejowych, których przyczyną były Niemcy na przestrzeni wieków dałoby się jeszcze trochę wyliczyć, ale niestety Niemcy tego nie rozumieją. Przecież oni chcą dobrze! Oni zawsze chcą dobrze…

Odsyłam do mojej notki zatytułowanej „Niemcy – mocarstwo (nie)moralne”. A także do tej „Bohaterowie tacy jak my”, którą napisałam w nawiązaniu do wypowiedzi Angeli Merkel, że ona nie ma sobie i swojej polityce niczego do zarzucenia. Zostawię tu tylko cytat, który tam wykorzystałam z książki Thomasa Brussiga:

„My się poświęcaliśmy dla ludzi. Dla tych całkiem zwykłych ludzi. Dlatego jesteśmy bohaterami. Bohaterowie tacy jak my niczego nie żałują”. (str. 199 wydanie z Fischerverlag 2014).

Poświęcali się dla Europy tyle razy, a ci zwykli Europejczycy tacy niewdzięczni! No jak tak można! Przecież w końcu ktoś musi tą Europą rządzić i Ordnung muss sein.


myślę więc piszę i piszę, żeby wiedzieć, co myślę

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka