chwasty w ogrodzie mego Dziadka, lata 70
chwasty w ogrodzie mego Dziadka, lata 70
Jacek Korabita Kowalski Jacek Korabita Kowalski
800
BLOG

mój 13 XII sprzed lat - nic specjalnego.

Jacek Korabita Kowalski Jacek Korabita Kowalski Historia Obserwuj temat Obserwuj notkę 3

 

Stan wojenny zastał mnie w naszym poznańskim mieszkaniu na Sienkiewicza, róg Kochanowskiego.

Przez cały rok 1981, kiedy wieczorem klękałem na łóżku do pacierza – pamiętam te wieczory – przychodziła mi oczywista myśl, i cięła mnie w łeb, że to przecież tak dalej być nie może, że żyjemy w stanie nieważkości, który lada chwila się skończy i że Solidarność nie może wiecznie działać, że ONI muszą COŚ zrobić, że nas walną, że muszą to zrobić, jeśli chcą mieć dalej władzę. Inaczej przyjdą wybory – i albo ich zmiecie, albo ONI zrobią zamach stanu. I raczej to drugie. Tak myślałem.

Dwunastego grudnia, a właściwie chyba już trzynastego nad ranem Mama wracała z imienin ciotki Oli i już widziała, że coś się święci, chociaż nie do końca było wiadomo, co. Tuż obok na Zwierzynieckiej mieliśmy MKZ, czuło się dziwne samochodowe i ludzkie ruchy. Ale dopiero rano wyszło, co.

Mama i Tata mieli sporo bibuły (tata był przewodniczącym S. na uczelni artystycznej, ale nie bardzo walczącym, Mama z kolei była bardzo „walcząca”, ale jako „szara eminencja” swojej S. w rzemieślniczej spółdzielni – siłą rzeczy, bo jeden z kilku inteligentów na kilkuset pracowników – i chodziła wszędzie z bibułami i rozdawała, tak wcześniej, jak później).

Ale teraz dla Mamy najważniejsze było, co z Dziadkiem. Z Dziadkiem kontakt urwał się tego dnia zupełnie, a przecież Dziadek i tak nie miał telefonu – od dawien dawna występował o przydział, ale nie dostawał. Mieszkał już od dekady wraz z Babcią dwadzieścia kilometrów pod Poznaniem, w miasteczku małym. Dziadek, wskutek pewnych zawirowań, choć prawnik z zawodu i przedwojenny polityk, a raczej właśnie dlatego, na starość wybrał ojcowiznę, czyli rolę, której przedtem przez większość swego żywota nie uprawiał. Teraz uprawiał i z lubością chodził w podartych portkach oraz z lubością mówił o swoim chłopskim pochodzeniu (nieco na wyrost), i został sekretarzem miejscowej S. Rolników Indywidualnych, którą zresztą też współzakładał. Mama konsultowała z Dziadkiem – jako i prawnikiem, i byłym konspiratorem z Komendy Głównej AK – kroki prawne swojej Ski w Spółdzielni. A teraz co?

Co do mnie, byłem licealistą z młodszej połowy Liceum, mało uświadomionym w sprawach szczegółowych (nie wiedziałem na przykład dokładnie, kto jest kim w S. – jakie są układy – bo wszyscy wydawali mi się bogami opozycji i tyle), a w sprawach ogólnych bardzo rozpolitykowanym.

Postanowiłem wyjść na miasto. Ojciec nie puścił mnie samego, ale że nie ustępowałem (tak chyba było?) to poszliśmy razem. Wspomniany MKZ, czyli Międzyzakładowy Komitet Założycielski S. mieliśmy przecież tuż obok, już od północy zamknięty na cztery spusty – wszystkich zwinęli, teraz bodaj stała zomowska warta. Potem Plac Mickiewicza – też raczej pusto, suki i skoty jeździły dokoła, ale tylko na horyzoncie i przez główne arterie, nie zatrzymując się. A tu Collegium Minus, czyli S. uniwersytecka, pod bramą ścisłą grupka ludzi, pytają, co jest. Wisi jakaś ulotka, że Śląsk strajkuje, ktoś nagle otwiera bramę i jakby w pośpiechu wyrzuca garściami pisma, ulotki – stare i nowe. Jakby czekali, aż po nich przyjdą i teraz rzucali ludziom wszystko co mieli, żeby nie zmarnować literatury.

Zasadniczo wydawało mi się, że było w miarę cicho. Dopiero miesiąc później, w miesięcznicę, 13 stycznia zrobiły się w tym samym miejscu tłumy, tysiące, zomo łapało do suk i miejscami pałowało. A poznaniacy się nie bili, tylko palili świeczki, tysiące, tysiące, tysiące świeczek na chodnikach. Pamiętam moje rozgoryczenie – że i Wolna Europa, i reżymówki nic o tej wielkiej manifestacji i pałowaniu nie powiedziały. Dawno nie widziałem na ulicach tyle ludzi, co wtedy. No, ale Wielkopolskę starano się wtłoczyć w schemat, że Poznaniacy nic nie robią, jak jest zakazane.

Następnego dnia – a może ze dwa, trzy dni potem? A może w miesiąc? już nie wiem, po rodzinnej naradzie ukrywaliśmy pisemka, książki i wszelkie ulotki bezdebitowe. To, że po nikogo do nas nie przyszli – nie oznaczało, że już nikt nie przyjdzie. Tata schował paczki materiałów na strychu, w miejscu nie należącym do nikogo z lokatorów, kilka metrów nad podłogą. Strych był ogromny (to duża kamienica), więc prawdopodobieństwo odkrycia schowka wydawało się małe. (Co do mnie, rozkręciłem szafę i pomiędzy deskami ukryłem wtedy swój ilustrowany pamiętnik z ostatnich lat, obfity w wycinki prasowe, komentarze i proroctwa. Naiwny, ale dla mnie cenny.)

Dziadek pojawił się oczywiście dopiero po ładnych parunastu dniach. Chyba wtedy, kiedy na chwilę można było przejeżdżać z miasta do miasta – bodaj tuż przed świętami, bodaj, że WRONA zrobiła taką łaskę, umożliwiając rodzinne spędzanie Wigilii. O ile dobrze pamiętam. Pierwsze, co Dziadek zrobił, to chwycił za telefon. „Nie działa, Dziadku” – powiedziałem. – „No, wiem, chciałem właśnie usłyszeć, jak to jest, kiedy nie działa”. Wydało mi się to zabawne, a teraz myślę, że po prostu sprawdzał, czy w tym telefonie czegoś nie ma. I chyba miał rację, że mogło być. Potem wyszło, że Dziadek zrobił u siebie dokładnie to samo, co my: schował bibułę, pieczątki i dokumenty związkowe na strychu. Jak widać, pomysł nie najlepszy, bo nazbyt oczywisty.

Dopiero potem dowiedziałem się od Babci że jakoś zaraz po 13 grudnia przyszedł po Dziadka żołnierz z pepeszą na ramieniu i powiedział, że „obywatel jest wzywany do urzędu Miasta”. Babcia zapytała zaraz, czy przygotować bieliznę, bo Dziadek miał na koncie takie zatrzymania kilkadziesiąt lat wcześniej, więc się bała. Żołnierz się żachnął, że nie. Wyglądało to dość niesamowicie – przez całe miasteczko, główną ulicą szedł starszy, prawie osiemdziesięcioletni człowiek, a za nim żołnierz z pepeszą. W Urzędzie Dziadek dostał do podpisania oświadczenie, że zobowiązuje się nie zakłócać porządku publicznego czy coś w tym rodzaju (ci, co przeżyli stan wojenny, wiedzą, jak ten druk wyglądał) – i wrócił do domu.

Potem zaczęło się licealne noszenie oporników, protestacyjne „ciche przerwy” w naszym liceum (Marcinku), pisanie w tajnej gazetce i plakatowanie (przyznaję, zaliczyłem tylko jedno – nie należałem do śmiałków i w ogóle żadnej wielkiej opozycyjnej przeszłości nie mam) oraz inne ciekawe rzeczy. Ale to też już inna opowieść.

Myślałem wtedy zawsze, że przeżywam czasy, które po latach trzeba będzie opisać w sposób piękny. Nawet taki wiersz jako późny już licealista wymyśliłem, który się zaczynał: „Napiszę kiedyś piękną powieść | Coś tak, jak Trzej Muszkieterowie”. Teraz już wiem, że można śmiało pisać – dopiero teraz. Bo w tej powieści musi być i owo „W dwadzieścia lat później” i „Wicehrabia de Bragelonne”. Jeśli ktoś to czytał, wie, jak postępuje zmiana atmosfery w kolejnych powieściach i że to i fascynujące, i piękne, i smutne.

- - - - - - - - - - - - - - - - - - - - -

POST SCRIPTUM
Filmodxwięk poniżej - - - komentarz: Duszpasterska przyjaźń z Cezarym, przyjacielem podziemnych drukarzy, a potem prawdziwym wydawcą (lecz dziś, heu! hodowcą pieczarek) zaowocowała wtedy taką moją piosenką
CEZAREMU, którą właśnie przed chwilą Szczurbiurowy umieścił jako podkład do swojego filmiku o stanie wojennym. Daję tenże filmik z podkładem poniżej. Dodam, że piosenka jest zastosowaną do lat 80' ścisłą parafrazą ody Horacego (tej, gdzie to "słodko i zaszczytnie jest umrzeć za Ojczyznę"). Na wszelki wypadek zareklamuję, że piosenka ta (jak i parenaście innych) nigdy nie była publikowana w formie nagrania (był tylko druczek bezdebitowy), choć ją nagrałem i dopiero teraz wyjdzie w ramach płytki wspomnieniowej, archiwalnej pt. "Blokomachia".

 

 

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (3)

Inne tematy w dziale Kultura