Zginąć wskutek pomyłki, na dodatek do wyboru: z ręki kucharza albo bandyty - kiepska to perspektywa. W powstańczej Warszawie zdarzały się i takie sytuacje. Autor (o Autorze – Stanisławie Michałowskim – patrz notka na końcu) musiał być przygotowany na różne dziwne przypadki, kiedy jako wywiadowca powstańczej radiostacji „Anna” wędrował po Śródmieściu południowym, gromadząc wiadomości dla sztabu. O jednym z takich przypadków - poniżej.
ZWIAD TELEFONICZNY
[…] Jednym z moich głównych zadań, jako żołnierza obsady radiostacji, było zbieranie różnych informacji, co albo zlecało mi kierownictwo, albo też robiłem to na własną rękę. Informacje dotyczyły przebiegu walk powstańczych na poszczególnych odcinkach, działalności cywilnych organów administracyjnych, nastrojów wśród ludności, jak i jej warunków egzystencyjnych, rozmiarów szkód spowodowanych przez działania wojenne itp.
Chwytaliśmy się różnych sposobów […] Między innymi przez przypadek dowiedziałem się, że sieć telekomunikacyjna jest na ogół nadal czynna. Toteż kilkakrotnie korzystałem z aparatu telefonicznego jednego z mieszkańców z sąsiedztwa. Jednak już po kilku dniach aparat został wyłączony. Nie wiadomo, czy z powodu działań wojennych, czy też wyłączyła go strona niemiecka.
TELEFON W RESTAURACJI
Wkrótce odnalazłem inny aparat, w czynnym jeszcze lokalu restauracyjnym przy jednej z bocznych ulic od Marszałkowskiej. Poszedłem tam w towarzystwie łączniczki, podobno z zawodu artystki teatralnej, pochodzącej z Krakowa. Przedstawiłem się właścicielowi lokalu i powołując się na wojskową legitymację powiedziałem mu, o co chodzi, prosząc zarazem, by znajdujący się w lokalu goście [wyszli na jakiś czas]. Nie chciałem się ujawniać wobec szerszego grona osób, no i oczywiście zależało mi na poufności otrzymywanych informacji [Restaurator - człowiek o szacownym wyglądzie, elegancko ubrany, wydawał się jednak zaskoczony sytuacją i nie spieszył się z wykonaniem mojej prośby. Wobec tego sam zwróciłem się do obecnych aby na chwilę wyszli. Jak się okazało - był to błąd.]
Połączyłem się z jakimś Komisariatem Policji Państwowej (w naszym żargonie zwanej wówczas „granatowej”). Przedstawiałem się zwykle jako oficer sztabu Powstańczego. Zgłaszający się przy telefonie funkcjonariusz policji uznał mnie za swoją nadrzędną władzę, podał swe nazwisko, stopień służbowy, złożył przepisowy w takim wypadku meldunek.
O ile mnie pamięć nie myli, był to Komisariat PP z terenu Pragi. W każdym razie w tych moich rozmowach telefonicznych dwukrotnie natknąłem się na Posterunki względnie Komisariaty PP, w tym jeden z terenu Pragi. Dyżurujący funkcjonariusz podawał mi wszystkie żądane informacje, które przekazywałem towarzyszącej mi łączniczce, a ona na bieżąco spisywałaje[ołówkiem].
Nie będę w tym miejscu podawał szczegółów uzyskiwanych informacji, bo nie do tego celu zmierzam. Ważne jest to, co się w związku z tą moją służbową czynnością stało.
NAPAD
W trakcie prowadzonej rozmowy telefonicznej do lokalu wdarła się z groźnym krzykiem grupa mężczyzn. Równocześnie poczułem, jak kilka rąk pochwyciło mnie od tyłu, czyjeś pazury zaczęły mnie nawet dusić za gardło. Powalono mnie na ziemię. Zaczęła się szarpanina, bo początkowo próbowałem się wyzwolić. W końcu jednak nie dałem rady. Kopano mnie, znęcano się, bito pięściami. Wyglądało na to, że chcą mnie po prostu uśmiercić przez uduszenie.
Zauważyłem, że w podobny sposób zabrali się do mej łączniczki. Podarto na niej w kilku miejscach suknię. Jej krzyki nic nie pomogły. Przez chwilę zdawało mi się, że lokal został opanowany przez Niemców, i że ze mną już koniec.
„SZEF BANDY”
Po paru minutach ktoś nadszedł. Odstąpiono ode mnie, postawiono na nogi, posadzono na krzesełku, ale skrępowano ręce i nadal zajmowano wobec mnie groźną postawę. Zaczęła się utarczka słowna. Okazało się, że przybyły jest jakby szefem tej bandy.
Przede wszystkim zażądałem zwolnienia łączniczki. Zarzuciłem im bandytyzm, szczególnie wobec kobiety. Ich przywódca zaczął przeprowadzać w stosunku do mnie coś w rodzaju śledztwa, czemu oczywiście się nie poddawałem. Groził mi samosądem, którego głośno domagali się napastnicy. Natomiast łączniczka trochę histeryzowała, zwalając całą winę za spowodowanie zajścia -na mnie.
Ponieważ do lokalu zaczęli napływać różni ludzie, wyprowadzono mnie na teren obok budynku. W korytarzu natknąłem się na personel kuchenny z wyciągniętymi w moim kierunku nożami kuchennymi, wykrzykujący pod mym adresem różne nieartykułowane [i artykułowane] słowa, jak „szpieg”, „hitlerowiec”, „zarżnąć”, „powiesić”, itp. Jeden z nich, w białym kitlu i w czapie kucharskiej na głowie, trzymał w ręku aż dwa długie noże, ostrząc je o siebie. Wyprowadzono mnie jednak całego.
[Wyszliśmy na pusty skwer czy jakieś podwórze z przejściem na ulicę... najwyraźniej zamierzają mnie rozstrzelać. Spostrzegłem jednak jakiegoś przechodnia, zawołałem, odwrócił się, podchodzi. W tym momencie większość bandy się rozpierzchła. Zostało jednak czterech czy trzech.]
DYSKUSJA
[Teraz] zażądano ode mnie wyjaśnień co do funkcji służbowej i formacji. Ostatecznie zgodziłem się – pod warunkiem, że informacje takie mogę powierzyć tylko jednej osobie, a reszta powinna się usunąć. Nikomu nie zagrażałem, broni nie posiadałem, o czym przekonali się, przeprowadzając dokładną rewizję osobistą. Zarzucałem im, że tworzą jakąś nielegalną grupę. „Są dość dobrze uzbrojeni, lepiej niż normalne formacje wojskowe staczające ciężkie walki z Niemcami. Jeżeli mają czyste sumienie, niech pójdą ze mną do mego stanowiska wojskowego, a tam się wszystko wyjaśni”.
No i powoli ruszyliśmy. Po drodze liczba napastników zaczęła jednak maleć… w końcu pozostał sam dowódzca. Wreszcie i on w momencie, gdy wchodziliśmy do bramy naszej placówki, zniknął mi z oczu.
OCALONY – I CO DALEJ
Byłem uratowany. Zgłosiłem zajście komendantowi naszej radiostacji – Nowinie, czyli koledze [Kazimierzowi] Ostrowskiemu, który jednak moją relację zbagatelizował. Nie przydzielił mi nawet trzech, czterech osób dla pościgu za napastnikami. Bardzo byłem o to rozżalony. W moim przekonaniu stanowili oni nielegalną grupę działającą dla jakichś bliżej nie znanych mi celów prywatnych, jeżeli nie wprost bandyckich. Grupy takie grasowały i ze względu na opinie o wojsku powstańczym powinny były być tępione.
Stanowisko naszego szefa, kolegi [Kazimierza] Ostrowskiego było co najmniej dziwne. Robiłem mu wymówki i od tego czasu nasze wzajemne stosunki oziębiły się.
CDN jutro
- - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - -
Autor: Stanisław Michałowski (Kórnik 1903 – Kórnik 1984), przed ‘39 m.in. wiceprezydent Grudziądza, poseł na sejm i działacz Związku Zachodniego; podczas wojny w podziemiu, do 1944 roku oficer KG AK (m.in. w Biurze Informacji i Propagandy), w powstaniu – żołnierz-wywiadowca radiostacji „Anna”, w roku 1945 podsądny „Procesu szesnastu” w Moskwie ‘45, w PRL więziony w latach 1948-1952, po 1970 wrócił do rodzinnego gospodarstwa, w latach 1980-1981 założyciel i działacz NSZZ „Solidarność” Rolników Indywidualnych.
Opracowano: na podstawie maszynopisu pt. „Osobiste sprawy życia mego” oraz nagrań zarejestrowanych w ostatnich latach życia Autora przez jego wnuka, czyli niżej podpisanego; wszystkie powyższe materiały są tegoż podpisanego własnością i w części dotyczącej powstania (prócz kilku drobnych fragmentów przywoływanych w internecie) nie były jeszcze publikowane. Wybór, którego tu dokonałem, jest arbitralny i niekoniecznie respektuje kolejność oryginału. Wszelkie opuszczenia zaznaczam trzykropkami w nawiasach kwadratowych; teksty umieszczone w takowych nawiasach są moimi uzupełnieniami & objaśnieniami; drobniejszych poprawek redakcyjnych nie sygnalizuję; zastrzegam, że z aparatu krytycznego zrezygnowałem, przeważnie nie sprawdzam, na ile autora wspomnień zawiodła pamięć – z wyjątkiem wybranych szczegółów. | Jacek Kowalski |
Inne tematy w dziale Kultura