Niedziela. Moja Matka skończyła pierwszy odcinek wspomnień o Agrykoli. Mam nadzieję, że mi wybaczy, iż publikuję z małymi zmianami interpunkcji.
Redaktor Kijowski chciał, żebym napisała o Agricoli jako o zjawisku. Agricola, czyli Park Szkolny, w latach stalinowskich i zaraz po nich to rzeczywiście było zjawisko w Warszawie, której młodzież "komunistyczniała" wtedy w zastraszającym tempie. Była oazą, oddechem, normalnością, niezbędną dawką radości i swobody. Nie przesadzam...
W 1949, po 5 latach od wyprowadzenia nas z Warszawy trzynastego dnia Powstania, po pięcioletniej tułaczce po Niemczech i Polsce, wróciłam do Warszawy. Miałam 16 lat. Zamieszkałam kątem u koleżanki - rówieśniczki z Hoffmanowej, gdzie rozpoczęłam naukę w klasie 10ej wg nowopowstałego systemu 11-letniego. Był to początek okresu stalinowskiego. Hoffmanowa była wówczas szkołą żeńską. W naszej klasie tylko kilka uczennic - w tym ja - nie należało do jednej z dwu ówczesnych reżymowych organizacji młodzieżowych, których władze miały w szkole bardzo dużo do powiedzenia, a przede wszystkim wydawały zaświadczenia o prawomyślności socjalistycznej, bez czego nie można było dostać się na studia. Ja dostałam takie zaświadczenie za prawie dwuletnią katorżniczą pracę korepetycyjną, zbiorową dla całej klasy z fizyki i łaciny i indywidualną dla dwóch koleżanek bardzo słabych ze wszystkiego, i to tylko dlatego, że walczyła o mnie jak lew jedna z aktywistek, która naprawdę wierzyła w socjalizm...
Nauczyciele byli zastraszeni przez swoją kuratoryjno-ubecką górę i przez aktywistki spośród uczennic. Programy historii i polskiego stale się zmieniały, nie wolno było powołać się na żaden burżuazyjny podręcznik taki jak np. Krzyżanowskiego, lekcje przedmiotów humanistycznych były koszmarne. Byłam na szczęście nowa w szkole i w mieście. Zzagrożenie wilczym biletem, który szykowano mi w Poznaniu tuż przed odjazdem do Warszawy, nauczyło mnie trzymać język za zębami wobec wszystkich bez wyjątku. Miałam najbliższą rodzinę w więzieniu lub zagrożoną więzieniem. Koniecznie potrzebny był jakiś neutralny i bezpieczny grunt daleki od przymusu i propagandy. I znalazłam aż dwie ostoje: sport i atmosferę na studiach matematycznych na Wydziale MatFizChem Uniwersytetu Warszawskiego (atmosferę a nie same studia, do których prawdę mówiąc raczej nie dorastałam, póki nie trafiłam do swojej statystycznej niszy i nie zaczęłam jej meblować po swojemu - ale o tym nie tutaj).
Studentów matematyki przytuliło wtedy Obserwatorium Astronomiczne położone między Ogrodem Botanicznym a Lazienkami, a zwolenników siatkówki na dziko - Park Szkolny przy Agricoli. Do Parku Szkolnego chodziłam też stale już w Hoffmanowej, na lekcje gimnastyki, na tzw. przysposobienie sportowe oraz na zawody. Nauczyciele tych przedmiotów zachowywali pełną apolityczność; tam też odbywało się wiele międzyszkolnych turniejów, a znaleźć się w reprezentacji szkoły to był zaszczyt. Propaganda nie docierała.
Ale nie ta - pożyteczna przecież - funkcja ośrodka sportowego w odbudowującej się pomału Warszawie przesądziła o wyjątkowości Agricoli, tylko fakt, że - głównie popołudniami - było to miejsce spotkań sportowych na dziko, rzeczywiście bez oka Wielkiego Brata, bez cenzury. Już na basenach było inaczej - tam nie ryzykowano raczej żadnych aluzji, bo było po prostu za gęsto. Agricola natomiast miała przynajmniej śladowo zachowania takie, jakie cechowały warszawską ulicę podczas wojny: głośny wybuch śmiechu nieznajomych sobie ludzi z boiska na czyjś nieprawomyślny żart...
Na dziko użytkowało się popołudniami głównie boiska siatkówki. Było ich kilka, z prawej strony od wejścia, zaraz za ekskluzywnymi płatnymi kortami tenisowymi, przed przebieralniami. Na dziko oznaczało, że sprzęt trzeba było mieć własny, nawet siatki bywały zdejmowane. Piłkę zawsze nosiłam własną, kupowaną nieomal spod lady w sklepach sportowych, pompowaną własnoręcznie własną pompką tak, żeby nadawała się nie tylko do ścinania, ale i do wystawy. Własny sprzęt sprawiał, że gdy skończył się set i na boisko wpychali się nowi chętni tak że na mnie nie było na nim miejsca, mogłam spokojnie protestować: "Tylko czym będziecie grali, bo to moja piłka...". Boisk starczało, sprzętu dzikiego zawsze było mało, wypożyczalni nie bylo. Bramy były otwarte do zmroku. Gdy po roku 1954 mieszkałam na Mokotowskiej w pokoiku o wymiarach 2,30 x1,65 (za kuchnią), wracaliśmy z Parku o zmroku piechotą przez Piękną do mnie i smażyliśmy placki kartoflane na kolację. Wszyscy byliśmy permanentnie bez pieniędzy, a kartofle i olej były w PRL dostępne i tanie.
Dzień Wszystkich Świętych w 1957 roku wypadł w czasie babiego lata i od rana graliśmy na Agricoli w - jak się wtedy mówiło - sito. Panował spokój, gdy nagle zjawił się jeden z bywalców Agricoli mówiąc, że w Akademiku na Placu Narutowicza studenci biją się z milicją. To było blisko pierwszej rocznicy zdarzeń z roku 1956 - nadzieje na jakieś zmiany stawały się coraz bardziej bezsensowne. Na boisku byli głównie studenci Politechniki i wszyscy oni jak jeden mąż pobiegli na plac boju; zostałam sama ze swoją piłką.
Elżbieta Pleszczyńska
CDN.
Inne tematy w dziale Rozmaitości