Media mają dziś sensację: Migalski doniósł do prokuratury na Tuska. Napisał o tym na blogu parę dni temu, ale widocznie blog nie źródło. Nieważne - i tak się z Migalskim nie zgadzam. Stale twierdzę, że odwołując Kamińskiego premier nie miał obowiązku czekać na opinię prezydenta.
Bezsprzeczne jest natomiast, że miał obowiązek o nią wystąpić. Czy to zrobił? Skłaniam się ku konkluzji, że nie. Prezydentowi przesłał kilkuzdaniowy liścik z informacją o zamiarze dymisji szefa CBA. Wiemy, iż nie ma tam słowa o przyczynach, choć ustawa jasno stwierdza, że skrócić kadencję szefa CBA można tylko w okolicznościach nadzwyczajnych, enumeratywnie wymienionych w art. 7 ustawy.
Innymi słowy premier nie miał prawa odwołać Kamińskiego nie wskazując, która z tych okoliczności jego zdaniem zaistniała. Wskazał to zapewne w samej decyzji, ale nie we wniosku do prezydenta. Ten ostatni nie miał więc czego opiniować: sama deklaracja premiera o chęci zdymisjonowania szefa CBA ma charakter okrzyku wojennego, a nie czynności prawnej.
Stąd wniosek, że list premiera do prezydenta nie był formalną prośbą o wyrażenie opinii, lecz prywatną korespondencją mogącą dopiero zapowiadać następny krok, który jednak nie nastąpił. Premier formalnie nie wystąpił do prezydenta o opinię, a zatem złamał art.6 ust.1 ustawy o CBA, nakazujący mu zasięgnięcie tej opinii. Jeśli zaś tak, to późniejsza dymisja Kamińskiego jest nieważna. Moje koty są o tym przekonane.
Inne tematy w dziale Polityka