Wszyscy trąbią o powrocie Jana Krzysztofa Bieleckiego do polityki. Politycy pełni kurtuazji, chwali Wałęsa, chwali Kaczyński. Media pełne spekulacji. "Dziennik Polski" poprosił o tekst. Napisałem niemal trzy strony o tym, co mogłoby się zdarzyć. A czy się zdarzy? Diabli wiedzą, bo wszak JKB... milczy.
Widuję go rzadko, ale pamiętam z 1991 i lubię, bo kto się z nim zetknął, ten wie, że nie lubić go trudno. Uśmiech, dowcip, zero wywyższania się, sporo zwykłej życzliwości. Ale poza tym - czym się właściwie JKB zapisał?
"Premier przyspieszenia", bo takim miał być w 1991 w zamiarach Lecha Wałęsy, sprawdził się średnio. Doprowadził, owszem, do w pełni wolnych wyborów parlamentarnych, ale wyjścia nie miał. Nie zrobił niczego istotnego na rzecz odejścia od "grubej kreski", choć Wałęsa zdawał się tego oczekiwać. W gospodarce - zwolnił tempo zmian.
Jako biznesmen, bankowiec - w EBORze nie zasłynął. Przez sześć lat w Pekao SA zapewnił sobie dozywotni dobrobyt, ale bank przez ten czas tkwił zdaniem fachowców w stagnacji. Jest JKB dobrym organizatorem pracy tam, gdzie nie ma większych przeszkód - i tyle.
Czy byłby dobrym premierem? Czy chciałaby tego PO? Czy chciałby tego sam JKB? Już prędzej widzę go za kilka tygodni w RPP, a za trzy lata na stołku prezesa NBP, który pomaga w wejściu do strefy euro - bo dziś PO postrzega Sławomira Skrzypka jako przeszkodę.
Ale się nie zdziwię, jeśli JKB myśli o... emeryturze. Za półtora roku kończy 60 lat. Jest niezależny finansowo, ma trochę autorytetu, bo nie zaliczył żadnej dużej wpadki. Wie, że liberalnych koncepcji dziś nie zrealizuje, bo nie pozwoli na to nawet Tusk, o opozycji nie wspominając. Po co mu ten kłopot?
Inne tematy w dziale Polityka