Nieprawdą jest, jakoby rząd Tuska był mistrzem PR. Sprawę (bez)płatności autostradowych obwodnic wielkich miast rozegrał najgłupiej, jak można. Od pary tugodni zbiera cięgi zarówno zasłużone, jak i te, które należą się poprzednikom. Niewiele tu zmieni decyzja rządu, która zapaść ma formalnie we wtorek, a którą premier raczył zapowiedzieć z ryzykowną propagandowo pewnością, że jego słowa poprze najpierw Rada Ministrów, a potem parlament.
Ustawa, która wykluczała rezygnację z opłat na jakimkolwiek odcinku autostrad, uchwalona została w ubiegłym stuleciu. U progu XXI wieku rząd SLD wydał do niej rozporządzenia wykonawcze. Rząd PiSu nie kiwnął palcem w tej sprawie. A rząd Tuska? W maju, ustami ministra infrastruktury, ogłosił, że ustawę wykona.
Cezary Grabarczyk deklarację tę złożył w ogniu kampanii prezydenckiej, budząc zrozumiałą wściekłość zwłaszcza w aglomeracji katowickiej, krakowskiej, łódzkiej, poznańskiej i wrocławskiej, bo to one miały najbardziej ucierpieć. Warszawa jako wciąż pozbawiona autostrad w swym pobliżu patrzyła na to dość obojętnie, jak XVI-wieczni mieszkańcy Ameryki Południowej na sekstansy w rękach hiszpańskich kolonizatorów.
Głupota pomysłu jest wieloraka, nie chodzi tu bowiem tylko o kasę. Już samo postawienie bramek zmniejszyłoby użyteczność obwodnic, na które często wjeżdża się, by przejechać 3 czy 5 km, a mimo to zaoszczędzić pół godziny i litr paliwa. Mimo to minąć musiał niemal miesiąc, zanim Tusk zapowiedział nowelizację ustawy.
De facto zatem rząd PO zapowiada naprawienie błędu, który stworzyli, lub który ignorowali poprzednicy. Do historii gabinet PO przejdzie jednak jako ten, który "chciał wprowadzić opłaty na obwodnicach". W zasadzie niesłusznie, ale biorąc pod uwagę czas, jakiego platformersi potrzebowali na zastanowienie się nad problemem - jakoś mi ich w tym przypadku nie żal.
Podobno za dwa lata A2 dotrze do Warszawy. Będzie pierwszą od lat ważną drogą w tym rejonie zbudowaną za pieniądze budżetu centralnego, a nie lokalne.
Inne tematy w dziale Polityka