Krzysztof T Krzysztof T
62
BLOG

O żywotności pewnej iluzji

Krzysztof T Krzysztof T Polityka Obserwuj notkę 3

Jacek Tomczak w swym wpisie „O frakcyjności i monolicie”  (www..jacektomczak.salon24.pl) odniósł się do mojego poprzedniej notki, mam zamiar więc ustosunkować się do wątpliwości czy też polemik, jakie podejmował z konkretnymi tezami, jakie przedstawiałem uprzednio, rozwijając niektóre wątki.

 

 

W swoim tekście Krzysztof dowodzi, iż różnice budowy struktur partyjnych są pozorne. Unaocznia on też fakt, że w istocie pomysły ani jednego ani drugiego spośród wspomnianych polityków (Palikot i Gowin – przyp. KT) PO nie są realizowane.

Nie sposób się z tą tezą nie zgodzić. Powstaje tylko pytanie, czy wynika to z faktu, że PO jest partią równie scentralizowaną i monolityczną, jak PiS (jak twierdzi Krzysztof), czy też z czegoś zupełnie innego.

 

 

Jacek kwestionuje pełną adekwatność mojej analizy wobec faktycznych struktur głównych polskich partii i relacji między ich elementami – pyta się, czy wynika to z faktu, iż oba ugrupowania są scentralizowane i monolityczne, czy tez z czegoś innego? Muszę tu od razu oświetlić związek, jaki zachodzi między tymi zależnościami. Nie chodzi tu o to, że członkowie tych formacji nie wyrażają swych poglądów i nie debatują o nich za przyzwoleniem czy też za zachętą kierownictwa, ze względu na to, iż partie są monolityczne, tylko z tego powodu, że pluralizm został wyrugowany ze względu na brak możliwości artykulacji. Wygląda to na paradoks – i słuszne to wrażenie. Jednak w porządku logicznym to właśnie brak możliwości komunikacji poprzedza monolityczność, która zakłada niejako tę wstępną „niemożność”, będąca w pewnym sensie jej „warunkiem możliwości”. Ta „niemożność”, warunkująca omawianą sytuację, ma swe źródła o wiele głębiej, powierzchowne ujęcie może tylko sprzyjać odbiorowi tej perspektywy jako paradoksalnej.  Dlatego zwróćmy się do kolejnych cytatów, by w skonfrontować te zarzuty z moimi tezami i ukazać przy okazji ich założenia, ale i konsekwencje, których uprzednio nie przedstawiałem lub robiłem to w innych wpisach.

 

 

 

 

Natomiast, w moim przekonaniu, problemem demokracji, z którą mamy do czynienia w dzisiejszej Polsce jest jeszcze co innego. Otóż, politycy działający w jej obrębie nie podejmują żadnych decyzji, zgodnie afirmując status quo. Wszelkie ich działania można określić jedynie jako podrygiwania, nie mające wielkiego wpływu na stan rzeczy i kształt politycznej rzeczywistości.

 

Jest to stan rzeczy – faktyczność naszej sytuacji politycznej – który nazywamy postpolityką. Niemożliwe są zmiany czy jakiekolwiek reformy, bez ugruntowania ich w określonej linii programowej, która stanowi zapośredniczenie idei ukierunkowujących sposoby patrzenia i działanie danych partii. W momencie rozmycia podziałów ideowych, co równa się naruszeniu linii demarkacyjnych między lewicą i prawicą, programy, a więc konkretyzacja i „zejście” ze sfery koncepcji i wartości na niższy poziom ogólności, jawić się muszą jako jakieś niespójne, wyzute z treści, bezpodstawne i radykalnie niekoherentne amalgamaty, nie pozwalające na jednoznaczną identyfikację, co równa się braku ich funkcjonalności w debacie. Nie można ich ustalić jako parametry dyskursu, wewnątrz którego zaistnieć winien konflikt antagonistycznych koncepcji, z konkluzją w postaci zdobycia władzy – jedyne, co taka sytuacja jest zdolna wygenerować, to dezorientacja i mistyfikacja. Trudno PiS zakwalifikować jako prawicę ( słychać tutaj już z oddali głosy tych wszystkich, dla których partia braci Kaczyńskich nie zasługuje na to miano), ani tym bardziej podciągnąć pod to miano PO. Ta ostatnia, przyciągając do siebie ludzi z dość odległych od siebie punktów na światopoglądowym spektrum polskiej polityki, prowokuje to qui pro quo do jeszcze bardziej kompulsywnego rozrostu. Trudno jest wyznaczyć jakąkolwiek cezurę, czy granicę pomiędzy jednym stanowiskiem a drugim, trudno zając pozycję, skoro wszystko w politycznej topografii wydaje nam się płynne i niestabilne. PiS jest za biednymi, czy za oligarchami? Z jednej strony coś tak populistycznego jak becikowe, z drugiej zlikwidowanie trzeciego progu podatkowego. PO – stawia na permanentny brak wyrazistości, estetyzując swoją kreację poprzez dołączanie egzotycznych, ale kompatybilnych (tylko w owym estetycznym sensie), elementów, jak Hubner, Krzaklewski, czy poprzez granie takich figur jak Palikot albo Gowin. Odnajdując całą paletę różnych odcieni rzekomego liberalizmu czy konserwatyzmu, potencjalnym targetem tej formacji stają się wszyscy – w myśl zasady, że każdy znajdzie tam coś dla siebie. Parafrazując jednak podtytuł dzieła Nietzschego – Platforma to partia dla wszystkich i dla nikogo. Dla wszystkich, albowiem stwarza wizerunek estetycznie akceptowalny dla rozmaitych grup społecznych, o różnorodnych poglądach, mamiąc ich, iż posiada frakcję konserwatywną (Gowin, Zalewski) czy lewicującą (Palikom, Kutz). Dla nikogo – albowiem jest to propozycja nie przekładalna na projekt polityczny; warunkiem możliwości tego marketingowego tworu jest to, iż nie realizuje on niczego, co mogłoby potwierdzić obecność którejś z frakcji, gdyż wytworzyło by to antagonizm realny, który odrzuciłby część elektoratu ( i uczynił z PO partię albo liberalną, albo konserwatywną). Te widma liberalizmu czy konserwatyzmu są tylko reminiscencją polityki z prawdziwego zdarzenia, której w Polsce nie było, i na która się nie zanosi. Lecz są one potrzebne PO z punktu widzenia czysto koniunkturalnego. Przeforsowanie jednego z postulatów artykułowanych przez jedną z frakcji byłoby jednoznaczne z opowiedzeniem się po którejś ze stron, co z kolei byłoby jasnym sygnałem dla potencjalnego elektoratu, iż któraś z frakcji może zdobywać przewagę lub, co gorsza, budować swoją hegemonię wewnątrz partii. Kierownictwo jest przebiegłę w tym miejscu – pozwala formułować pewne poglądy, fundować kontrowersje, dopuszczać nawet spór medialny (Gowin versus Palikot), by elektorat zdobył przeświadczenie o pluralizmie i wielogłosowości w ugrupowaniu, by żywić elektorat złudzeniem światopoglądowego, zdrowego zróżnicowania. To poróżnienie jest jednak trwałe, jakby statyczne i permanentne – nie zakłada konkluzji, pozostaje w sferze medialno-deklaratywnej, czysto werbalnej i rytualnej. Jednoznaczny ruch, przesunięcie ciężaru w którąś ze stron, byłoby ryzykowne, gdyż reperkusją byłaby utrata części wyborców, dlatego też potrzeba takiej właśnie symulacji debaty i konfliktu w miejsce realnego antagonizmu, z którego rodzi się polityka, i na którym opiera się ten zapoznany wymiar „polityczności” w rozumieniu Carla Schmitta. Polityczność to przestrzeń arbitralnej decyzji, decyzji w sytuacji nierozstrzygalności – to opowiedzenie się po jednej ze stron. Wtórny wobec tego jest podział na lewicę i prawicę. Platforma boi się rozstrzygnięć, gdyż to wepchnęłoby ją w sferę konfliktu – a tak może lewitować ponad faktycznymi podziałami, zasłaniając się swą refleksyjnością, dialogicznością i konsensualnym podejściem, rzekomo stanowiącym oznakę zdroworozsądkowości.

 

Jacek Tomczak pisze dalej:

 

Jeśli więc chcemy dzielić partie na scentralizowane i zdecentralizowane, monolityczne i policentryczne, musimy brać pod uwagę również same wypowiedzi polityków.

Zgadzam się więc z Krzysztofem, że jeśli weźmiemy pod uwagę zdolność do realizowania postulatów Palikota i Gowina i porównamy ją – przykładowo – ze zdolnością Pawła Kowala i Zbigniewa Ziobry możemy nie dostrzec różnicy i postrzegać obie partie jako równie scentralizowane. Uważam natomiast, że wobec dojmującego deficytu jakichkolwiek ważnych decyzji możemy dokonać podziału w oparciu o – parafrazując jedno z haseł wyborczych – „słowa, nie czyny”. Wówczas Platforma, w której Palikot może otwarcie kłócić się z Piterą, czy Gowinem jest w znacznie większym stopniu partią frakcyjną, niż PiS, w którym nawet za drobne zastrzeżenia wobec polityki kierownictwa ich autorzy są zdecydowanie upominani.

Starając się tworzyć jakieś rozgraniczenia i klasyfikacje, Jackowi Tomczakowi umyka fakt, iż wszedł na terytorium postpolityki, a kryteria, które próbuje wypracować, są jedynie pochodnymi estetyczno-medialnych, ja natomiast proponuje analizę na poziomie warunków tych strategii, którymi oba największe podmioty polityczne w naszym kraju się kierują. W tym świetle różnicę, jakie dzielą PiS od PO, stają się drobnymi dystynkcjami. Stosunek policentryczności ugrupowania Tuska do monolityczności formacji Kaczyńskich, ma się jak baza do nadbudowy, albo jak baza do ideologii. Frakcyjność i polifonia Platformy to wyłącznie iluzja, marketingowa sztuczka, służąca mistyfikacji relacji i stosunków władzy, dyktatury, która stanowi wewnętrzny wyraz partyjnej struktury. PiS rezygnuje z tej warstwy ideologii – nie musimy niczego obnażać, bo widzimy, jak jest naprawdę – nie ma pluralizmu, jest przywódca, który nie dopuszcza podważania czy dyskusji wokół swych racji i decyzji.

 

Reasumując, podział na „frakcyjną Platformę” i „monolityczny PiS” ma sens, jeśli uznamy zasadniczą w moim przekonaniu cechę polskiej polityki, wyrażającą się w niechęci do jakichkolwiek zdecydowanych posunięć, nakazującą tworzyć podziały w oparciu o werbalne deklaracje,

 

Ten podział nie ma sensu – z tego względu, że mamy tu do czynienia z izomorfią budowy obu partii, z całkowitą homologią struktur stanowiących ich bazę. PiS jednak nie wytwarza nadbudowy, mającej ukrywać brak debaty i pluralizmu, PO zaś kreuje swój obraz na poziomie nadbudowy właśnie, by trafić do jak najszerszego i największego elektoratu, stara się, by postrzegano ją przez pryzmat frazeologii o „rozsądku” ponad podziałami, jako ośrodek skupiający ekspertów i „najwybitniejszych ludzi ze swoich środowisk” (Krzaklewski z jednej strony, Hubner z drugiej etc.).

 

Kontury fundamentalnego problemu są zarysowane nie przez recepcję podziałów i dyferencjacji między tymi partiami, lecz przez warunki, które pozwalają na kształtowanie błędnej i całkowicie dezorientującej mapy politycznych antagonizmów. To skonfundowanie prowadzi nieuchronnie do ulegania kryteriom estetycznym bądź czczej, pustej frazeologii merytokracji czy porozumienia ponad podziałami. To niszczy polską politykę i stanowi o jej niemożliwości, gdyż wyklucza rozstrzygnięcia, jej wymiar decyzyjny, wymuszający usytuowanie się w opozycji do adwersarza – iluzoryczne antagonizmy w postaci frakcyjności są tylko wirtualnymi obiektami funkcjonującymi na pułapie ideologii, a nie realnych, politycznych posunięć.

Krzysztof T
O mnie Krzysztof T

Rocznik 91, nietzscheański dandys.

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka