Krzysztof T Krzysztof T
64
BLOG

Michalski w dolinie nicości

Krzysztof T Krzysztof T Polityka Obserwuj notkę 2

Jest pewien syndrom, choroba dość rzadka, choć dająca się we znaki (głównie otoczeniu, co wskazuje na jej charakter związany z psychiką indywiduum nią dotkniętego), który roboczo opatrzyć można nazwiskiem redaktora naczelnego „Słowa”, Bogatyrowicza Michała. Symptomy zwodzić mogą, potrzeba dłuższej obserwacji – przenikliwość, bystrość umysłu i swada, początkowo odbierane są jako przejawy ogłady i intelektualnego wyrafinowania. Uznanie, jakie zdobywa sobie osobnik wraz ze wzrastającą samooceną i poczuciem własnej wartości, niechybnie narażają na przewlekłą, niestety, raczej nieuleczalną, chorobę Bogatyrowicza.

      Symptomy zaczynają się zaostrzać, coraz wyraźniej je widać, a by jest dostrzec, nie potrzeba wcale oka specjalisty – na porządku dziennym jest wpadanie w mentorski ton, pouczanie, korygowanie, nieodparte przekonanie o  słuszności swych sądów, całkowity zanik autorefleksji i jakiegokolwiek krytycyzmu wobec własnych poglądów. Choroba ta zdaje się toczyć Cezarego Michalskiego – już dość o jego artykułach dotyczących klimatu opinii w Ameryce przed i po wyborami, przypomnieć wystarczy jego artykuły w „Europie”, szczególnie traktujący o wydaniu przez Arcana pism politycznych Jungera z czasów „niemieckiej rewolucji konserwatywnej” (nie wiem czemu, ale ta słowna zbitka sprawia na mnie nieco humorystyczne wrażenie, nie to, iżby wydawać mi się mogło, że „konserwatyzm”, „rewolucja” i „niemiecka”  nie mogą występować w jednym zdaniu, ale jakoś tak). Zadziwia pewność siebie, z jaką rozdaje tożsamości ideologiczne pan redaktor Michalski, jak interpeluje (by posłużyć się terminologią Althussera) swych oponentów, już to nazywając ich „nietzscheańskimi dandysami”, już to klasyfikując ich jako piewców spartańskiej bezwzględności i dionizyjskiego kultu siły, zwolenników Totalmobilmachtung, którzy, w jego oczach, nie pragną niczego innego, jak tylko wepchnąć nas w stalowe burze. Michalski przeciwstawia im apologię „złotej klatki”, szklarni, by tak trochę do Sloterdijka nawiązać, w której jest nam tak dobrze, nie ma więc sensu wdawać się ponownie w ideologiczne spory, przecież historia nauczyła nas, do czego one prowadzą. Mamy tu do czynienia z obrońcą postpolityki, przyjaźnie ustosunkowanym wobec powszechnej demobilizacji, przyjmującym z otwartymi ramionami kategorie myślenia „poza lewicą i prawicą”, entuzjastę „społeczeństwa ryzyka”. Kiedy indziej, w niedawnej dyskusji toczącej się na łamach tejże samej „Europy”, mając za partnerów Roberta Matyję, Jana Rokitę i Roberta Krasowskiego, narzekał na indolencję, niezdolność elity politycznej do sprawowania rządów, na brak wyrazistych postaci kreślących odważne wizje przyszłości Polski, szermujących precyzyjnymi koncepcjami, nie strwożonych przeciwnościami losu, odrzucających konsensualny model polityki na rzecz zażartej ideologicznej walki.

         Z jednej strony mamy więc Michalskiego jako zwolennika, jakby to ujęła loża szyderców z „Trzeciego punktu widzenia”, „ciepłej wody w kranie’, organicznej pracy u podstaw, małych zmian, generalnie modernizacji i „uzachodnienia” wszelkich aspektów naszej rzeczywistości, z drugiej zaś krytyka bezideowej maskarady marketingu politycznego, która wyrugowała ze sfery publicznej jakikolwiek merytoryczny spór. Wrzawa, jaka wybuchła wokół „Kinderszenen” Rymkiewicza, oświetli może wyraźniej stanowisko Michalskiego. Łaja on autora „Wieszania” jako nieodpowiedzialnego, zachłyśniętego, jak to ładnie się wyraził, „heideggerowsko-schopenhauerowską” (dla mnie raczej heglowską, reprezentującą postawę Pana, którego stać na heroiczne zaryzykowanie życia, by nadać mu sens, demonstrując swą wolność, zrywając z zależnościami jedynie biologicznymi – co zdaje się potwierdzać wypowiedź Rymkiewicza o jego kotach, które myślą wyłącznie w kategoriach samozachowania) wizją świata, którego sens realizuje się w masakrze, w tragedii. Z autorytatywną, właściwą mentorowi pewnością, rezerwą godną mistrza, stara się zinfantylizować nieco Rymkiewiczowskie rozważania na temat Powstania. Jakie wrzenie musiała wywołać publikacja Rymkiewicza, skoro upajał się Michalski numer później słowami Jana Klaty, którego zdaniem JMR chce Jungera na prezydenta, a on po prostu woli porządne autostrady, a nie te hitlerowskie? Jakie wzburzenie spowodował, jeśli Agata Bielik-Robson pokusiła się o, zdawałoby się profesjonalną, krytykę „Kinderszenen”?  Z jednej strony Michalski ukazuje się jako bojaźliwy wobec zaangażowania ideologicznego i poświęcenia w imię idei, z drugiej, w swych kolejnych tekstach, narzeka na tych, którzy się takich form polityki wypierają dla piaru, dla odprawiania rytualnych dytyrambów nad złotą klatką powszechnej demobilizacji? Kim Michalski właściwie jest? Czy miota się pomiędzy jednym stanowiskiem a drugim, czy może jest to przemyślana postawa, by nadać sobie rolę subtelnego, usytuowanego ponad podziałami, przenikliwego mędrca, ogarniającego swym szkiełkiem i okiem całość polskiej sceny politycznej? Nieodparcie nasuwają się tu analogie do symptomów bogatyrowiczowskiej chęci odgrywania roli wszechmocnego demiurga, którego stać na patrzenie „z zewnątrz” (a raczej wykreowanie takiego wrażenia), pouczającego ciemnogród, nieokiełznanych populistów i zdemobilizowanych rzeczników postpolityki, co jest naprawdę dla Polski dobre.

        Najsmutniejszym efektem owego syndromu jest infantylizm, śmieszność, a w konsekwencji marginalizacja – nie da się ukryć, iż ostatnie teksty Michalskiego, te o Ameryce, czyta się z lekkim uśmiechem politowania, co nie wydaje się nie pozostawać bez związku ze spadającą sprzedażą „Dziennika”. Czy Michalski pójdzie po rozum do głowy, czy nadal pozostanie niezdecydowany? Bo taki właśnie, niezdecydowany, wyłania się z mojej perspektywy (tak, z mojej, pragnę to podkreślić). Nie bez powodu w Atenach tym, którzy nie opowiadali się za żadną ze stron, groziła kara śmierci. Wszystko jednak wskazuje na to, że Michalski pozostanie w zawieszeniu, próbując oscylować pomiędzy różnymi światopoglądami, udając niezależnego, rzetelnego mędrca, wolnego od pęt jednoznacznych tożsamości. Takie jest widocznie przeznaczenie intelektualisty czerpiącego z najgłębszych pokładów demokracji liberalnej, z, jakby napisał Deleuze, deterytorializacji i upłynnienia tożsamości. Demistyfikuje się po, by lepiej mistyfikować, powiada jednak Klossowski, świetnie ilustrując nam postawę Michalskiego, jako zamaskowanego poplecznika konsensualnego, postpolitycznego modelu życia publicznego.

Krzysztof T
O mnie Krzysztof T

Rocznik 91, nietzscheański dandys.

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka