Ekipa telewizyjnego programu "Teraz my" zanotowała kolejny sukces. Oto reporter Mateusz Hładki zasiadł do telefonu i podszywając się pod urzędnika Ministerstwa Rolnictwa "załatwiał" pracę w Agencji Rynku Rolnego dla fikcyjnego protegowanego ministra. Antenowy efekt rzeczywiście zadziwiający i przygnębiający. Rozmówca Mateusza Hładki daje się nabrać tak łatwo, że aż budzi politowanie. Widać, że sytuacja, w której stawia go telewizyjny prowokator nie jest dla niego niczym nadzwyczajnym. Raczej wygląda to na często stosowaną "procedurę".
Mateusz Hładki pewnie ma poczucie dobrze spełnionego obowiązku. Oto odsłonił zło, toczące jedną z dziedzin naszego życia społecznego.
A ja jednak mam wątpliwości. Bo telewizyjny reporter łgał jak najęty. Kłamał nie tylko o sobie i fikcyjnym kandydacie do pracy. Kłamał również na temat ministra. Powiedział wyraźnie, że minister za niego ręczy, a pod koniec rozmowy oświadczył "o sprawie wie minister". Minister nie wiedział i nie ręczył. Reporter powołał się na niego całkowicie bezprawnie i bezpodstawnie.
Od czasu słynnych "taśm Beger" niechętnie oglądam program Andrzeja Morozowskiego i Tomasza Sekielskiego. Ze zdumieniem i niesmakiem patrzyłem, gdy za tę medialną akcję dostawali nie tylko pochwały, ale najważniejsze dziennikarskie nagrody. Aż mi się wierzyć nie chciało, że nikt z uznanych w środowisku autorytetów dziennikarskich nie zdobył się choćby na krótką uwagę, że metoda, jaką się posłużyli, była po prostu niemoralna. Nikt nie powiedział, że rzetelny dziennikarz nie powinien stosować nieuczciwych metod. Że cel nie uświęca środków.
Póki żył bp Jan Chrapek był w Polsce człowiek, który miał odwagę zwrócić dziennikarzom, nawet tym o największych nazwiskach, uwagę, jeśli złamali elementarne zasady. Po jego śmierci nie znalazł się ani w środowisko dziennikarskim, ani w Kościele, nikt, kto podjąłby choćby próbę przypominania pracownikom mediów, że nie wszystko wolno, że w tym zawodzie również obowiązują przykazania i fundamentalne normy moralne.
Tak zwana prowokacja dziennikarska budzi poważne wątpliwości moralne. Jeśli w ogóle powinna być dopuszczalna, to w sytuacjach całkowicie wyjątkowych, a nie w codziennej pracy medialnej. Jestem przekonany, że dowody na to, iż w państwowych agendach załatwia się pracę po znajomości, można było zdobyć inną drogą. Bez podszywania się, bez kłamstw, bez powoływania się na ludzi, którzy o tym nie wiedzą. Ale z pewnością wymagałoby to więcej wysiłku niż wykonanie ze studia kilku telefonów (nagrywanie bez wiedzy rozmówcy też jest przecież czymś nagannym, o czym w Polsce mało kto już dzisiaj pamięta). A pewnie nie byłoby takie efektowne.
Inne tematy w dziale Polityka