Szanowni Państwo, a jednak ponad 50 % uprawnionych udało się do urn wyborczych. Emocje jednak nie opadły, wprost przeciwnie! Rezultat niepewny, walka polityczna trwa, i nie można nie zapytać, jakie wnioski można wyciągnąć z wyborów prezydenckich 20 czerwca – w sensie społecznym, politycznym i medialnym? Ilu było przegranych, kto naprawdę wygrał? Czy to prawda, że Bronisław Komorowski – jak powiedziała Jadwiga Staniszkis – w pewnym sensie przegrał pierwszą turę wyborów?Czego możemy spodziewać się w drugiej turze wyborów?A może od niezręcznej i źle przygotowanej kampanii prezydenckiej naprawdę znacznie ciekawszy jest… Mundial?
Ireneusz Krzemiński
Niebezpieczny wynik pierwszej tury
Wyniki pierwszej tury wyborów prezydenckich po raz kolejny dowodzą, że przewidywanie w polityce nie jest łatwą sprawą, nie wiadomo, czy nawet nie bardziej zwodniczą niż prognozy meteorologów! Co więcej, pewność siebie i z góry powzięte przekonania na temat ewentualnych motywów wyborców są doprawdy wielką zmorą w politycznych rachubach. Sądzę bowiem, że politycy, sympatycy i działacze Platformy Obywatelskiej byli przekonani, iż pamięć o grozie, jaką wywołały rządy Jarosława Kaczyńskiego, zapewni zwycięstwo jego rywalowi, czyli przedstawicielowi PO, marszałkowi Sejmu RP, Bronisławowi Komorowskiemu. Ale, jak widać, pamięć ludzi, zwłaszcza – hmm – pamięć wyborcza jest dość krótka. Tym bardziej, że wydarzyło się tak wiele w Polsce, poczynając od katastrofy prezydenckiego samolotu, przez którą całe to wyborcze zamieszanie.
Jak wiadomo, nijak nie można mi przypisać sympatii politycznej ani do Jarosława Kaczyńskiego, ani do jego partii i politycznego obozu. Lecz nie mam wątpliwości, że kampania wyborcza prezesa PiS była naprawdę doskonałym dziełem. Można nawet chyba powiedzieć, że w paru punktach była zgoła majstersztykiem.
Po pierwsze, tak naprawdę zaczęła się niemal natychmiast po katastrofie, gdy rząd zajmował się niezwykle zresztą odpowiedzialnie obsługą tego niezwykłego wydarzenia społecznego, jaką była żałoba narodowa. Wszyscy zresztą byli dość skonfundowani tym tragicznym wydarzeniem – jednak grupka twórców kampanii PiS już wtedy zaczęła działać, niesłychanie umiejętnie wykorzystując społeczne nastroje i ową konfuzję polityków oraz zastępu dziennikarzy.
Być może, gdyby poziom polskiego dziennikarstwa i mediów był wyższy, nie poszłoby tak gładko, ale trudno nie pamiętać szlochającej z byłą prezydentową Moniki Olejnik i powtarzanego wciąż hasła zgody i jedności narodowej przez dziesiątki innych dziennikarzy. Kryło się pod tym nie do końca uświadamiane poczucie winy, że oto wyśmiewany i nie szanowany prezydent, nagle, nie wiadomo jak, wyrósł na… bohatera narodowego, pochowany na Wawelu i to tak, że przesłonił samego, tak czczonego w III RP, Józefa Piłsudskiego…
To niejasne poczucie winy – na co wskazała już w kilka dni po katastrofie moja przyjaciółka, znana psychoanalityczna terapeutka Olga Pilinow – dominowała także w przypadku tysięcy polskich obywateli, którzy gromadzili się przed prezydenckim pałacem na Krakowskim Przedmieściu w Warszawie, bądź w innych miastach wyrażali swe uczucia. Wszak ogół polskich obywateli nie bardzo szanuje polityków, nie bardzo skłonny jest szanować własne państwo. Ale w obliczu takiej katastrofy, w której obok prezydenta zginęła ważna elitarna reprezentacja całej Polski – otóż trudno było sobie ludziom nie uświadomić, że to jednak dla nich ważne. Ważne, a przecież na co dzień niedoceniane i nie szanowane należycie. Świetny materiał na wyrzuty sumienia, które skłaniać muszą do innego i oczywiście lepszego spojrzenia na tych, którzy zostali jako najbardziej poszkodowani przez śmierć swych bliskich i swych partyjnych towarzyszy.
Ten element posłużył twórcom kampanii za podstawę zabiegu zmiany oblicza, wyobrażenia o Jarosławie Kaczyńskim. Ba, zapewne sytuacja obiektywnie temu sprzyjała, bo i dziś, po dwóch miesiącach od tragicznej śmierci jego brata bliźniaka widać na twarzy prezesa PiS ślad bólu i cierpienia. Zapewne ryzykowny, ale jakże świetnie zrealizowany pomysł, aby zamiast głównego kandydata pokazywali się jego partyjni, ideowi przedstawiciele – był właśnie jednym z majstersztyków kampanii.
Z kolei sytuacja przeciwnego obozu była bardzo trudna, bo, po pierwsze, niełatwo było pokonać swego rodzaju emocjonalny szantaż, wymuszający bardzo koncyliacyjne zachowania. Wszelkie „walenie prosto z mostu” – słynne wypowiedzi czy to Andrzeja Wajdy, czy jeszcze bardziej Władysława Bartoszewskiego – budziły niesłychanie negatywny oddźwięk, szczególnie wśród ogarniętych poczuciem winy dziennikarzy. Po drugie, gdy tylko minęło nieco czasu i rozwinąć się mogła prawdziwa kampania, na Polskę przyszła plaga powodzi. I bez względu na to, jak się w końcu podliczy straty, wydarzenie to wymagało bardzo stanowczej reakcji rządu, premiera i rządzącej partii. Wszak pretensje spaść mogły tylko na obóz rządzący. To znacznie spowolniło kampanię Komorowskiego.
Ba, to jednak nie końca usprawiedliwia prostą prawdę: że była to kampania po prostu kiepska. Zarozumiałe przekonanie, że przecież ludzie pamiętają, jakim to premierem był Jarosław Kaczyński, zapewne sprzyjało niedostatkom kampanii. Przypomina to nieco klęski wyborcze dawnej Unii Demokratycznej, a potem Unii Wolności, przekonanej o swej moralnej wyższości… Dobór osób, które reprezentowały Komorowskiego i – zatem – PO był co najmniej nieudany i można tylko błagać, żeby różne panie z podwójnymi nazwiskami przestały się ukazywać na ekranach telewizyjnych… Słynne gafy kandydata PO też wskazują, że sztab był słabo zorganizowany i kiepsko pracował: po pierwszych wpadkach grupka wykształconej młodzieży powinna przygotowywać materiały i pilnować wystąpień kandydata. Nic podobnego się nie stało i z tego trzeba wyciągnąć natychmiast naukę. Sztab wymaga natychmiastowej zmiany, a ci, którzy odpowiadali za dotychczasową kampanię powinni być natychmiast zwolnieni.
Jednak można i trzeba dodać jeszcze jedną, ważną uwagę. Być może, przekonanie o społecznej pamięci zagrożeń, jakie niosły ze sobą rządy PiS i osobiście Jarosława Kaczyńskiego wcale takie nietrafne nie było. Ale musimy uwzględnić element niezmiernie ważny: działanie tzw. publicznych mediów. Określenie „tzw.” jest tutaj na miejscu i nie jest przesadą. Sposób, w jaki działała telewizja publiczna, zwłaszcza telewizyjna „Jedynka”, przypominał doprawdy czasy peerelowskiej propagandy. A przecież – zwłaszcza w sytuacji powodzi, ulew itp. – właśnie program pierwszy telewizji był najpowszechniej odbierany. Publiczność wiejska, małomiasteczkowa, a nawet znaczne rzesze Polaków żyjące w miastach średniej wielkości w prywatnych domach – nie mają kablówki, nie wszyscy mają „satelity”, ale wszyscy oglądać mogą TVP. Miało to, jak sądzę, ogromne znaczenie w tej kampanii. Także fakt, że tak naprawdę, a wbrew znanym oskarżeniom ze strony PiS, obóz rządzący i Komorowski nie mieli żadnego, własnego ośrodka medialnego. Nie mają „swojej” gazety i tego fatalne skutki dają o sobie i w tym przypadku znać.
Oczywiście, trudno nie wspomnieć o tym, który okazał się wielkim zwycięzcą kampanii prezydenckiej i być może najwięcej na niej politycznie zarobił. Rzecz jasna, chodzi o przedstawiciela SLD, Grzegorza Napieralskiego. Istotnie, jego kampania odbiegała od pozostałych, wniosła dużo energii i przede wszystkim zmusiła obu dostojnych kandydatów PiS i PO także do wyruszenia w teren, do spotkań bezpośrednio z ludźmi, bez pośrednictwa telewizyjnego ekranu. Na tym kandydat SLD bardzo zyskał, chociaż wydawał mi się dość schematyczny, z lekka marionetkowy, z przyklejonym do twarzy uśmiechem i z góry zaplanowanymi, bynajmniej nie kontrowersyjnymi czy problemowymi wypowiedziami. Ale – jak widać – na tle innych, a zwłaszcza nijakiej kampanii Komorowskiego – zdobył duże uznanie.
Gdy to piszę, nie mamy dobrego rozpoznania, kto i jak na kogo głosował, więc trudno o jednoznaczne opinie. Sądzę jednak, że na kandydata SLD niekoniecznie głosował elektorat tej partii. Raczej byłbym skłonny uważać, że dużą część jego zwycięskich procentów „nabili” młodzi i młodsi wyborcy, którzy na pewno nie byli skłonni głosować na Jarosława Kaczyńskiego, ale których też bardzo rozczarował marszałek Komorowski. I tutaj sprawa jest niełatwa: bo zwycięstwo Napieralskiego na pewno daje mu istotny kapitał polityczny i osobisty. Ale nie wiadomo, czy może nie mieć też negatywnego wpływu na część przynajmniej SLD-owskiego elektoratu. Zapewne, znacząca jego część poprze Komorowskiego w drugiej turze, ale być może sporo obecnych wyborców Napieralskiego – w ogóle nie pójdzie na wybory w drugiej turze. Jedno nie ulega wątpliwości: obóz rządzącej partii, obóz PO i wszyscy jego sojusznicy muszą natychmiast zmobilizować się i przystąpić do pracy. Być może, obecna sytuacja: Kaczyński – Komorowski pobudzi i wyborców, i polityków do wysiłku i zmobilizuje do działania. Trudno sobie wyobrazić bowiem, z jak problematyczną sytuacją mielibyśmy do czynienia, gdyby, nie daj Bóg! – zwyciężył w tych wyborach następca Lecha, Jarosław!
* Ireneusz Krzemiński, profesor socjologii.
** Artykuł ukazał się w Temacie Tygodnia w„Kulturze Liberalnej” nr 76 (26/2010) z 22 czerwca 2010 r.
Inne tematy w dziale Polityka