Szanowni Państwo, słuchając pierwszych powyborczych komentarzy, można było odnieść wrażenie, że… Nie wiadomo, kto wygrał! Przegrani okazali się zwycięzcami, zwycięzcy w istocie przegrali, a – wedle innych analiz – najważniejsi gracze to ci, którzy w ogóle nie weszli do II tury wyborów prezydenckich. Wybory nie były nudne: prawica okazała się lewicą, a przy okazji ogłoszony został koniec podziału postkomunistycznego. Gloria victis czy zwykły zamęt? A może czegoś ważnego – przy okazji tych wyborów prezydenckich – dowiedzieliśmy się o sobie?
Hanna Świda-Ziemba
Największy podział
Kiepska praca sztabu Komorowskiego, krótka społeczna pamięć, powódź, a do tego polskie umiłowanie do spisków i skandali, widoczne szczególnie po katastrofie smoleńskiej. Powodów, dla których te wybory powinien był wygrać Jarosław Kaczyński, a nie Bronisław Komorowski, jest tak wiele, że aż sama się dziwię, że tak się nie stało.
Po pierwsze, choć Bronisław Komorowski jest o wiele bardziej wartościowym kandydatem niż prezes PiS, w ogóle nie wynikało to z jego medialnego wizerunku. Miał bardzo złą kampanię wyborczą. Jej wady wyliczali już w mediach i politycy, i spece od marketingu politycznego, nie będę zatem powtarzać ich słów. Inną sprawą jest, że dla wielu ludzi, jak się wydaje, nie istniała w ogóle alternatywa w tych wyborach. Dla osób jak ja, nastawionych na liberalizm raczej nie gospodarczy, ale polityczny, Komorowski jest zbyt konserwatywny. To mogło wiele osób zniechęcić do głosowania.
Po drugie, na niekorzyść Komorowskiego działały nie tylko hasła, ale – być może przede wszystkim – atmosfera i okoliczności. Niestety, ludzie mają krótką pamięć. Zapomnieli, co się działo w latach 2005 – 2007, i że PiS wcale o nich tak wówczas nie dbało, jak dziś chętne byłoby przyznać. W zupełności wystarczyło im, że Jarosław Kaczyński obiecywał jasną przyszłość, miał bardzo dobrą kampanię wyborczą i relatywnie mało komukolwiek wymyślał. Do tego doszła powódź, która zawsze szkodzi tym, którzy są przy władzy. Nie bez znaczenia było również, że rząd Tuska ma już prawie trzy lata. Jak wiemy z historii ostatniego dwudziestolecia, rządy przeważnie po kilku latach tracą w Polsce poparcie. Tak było w wypadku SLD, AWS i zaledwie po dwóch latach – PiS. W ogóle to, że Platforma ostała się i ma jeszcze coś do powiedzenia po tak długim czasie, uważam za sytuację wyjątkową.
Po drugie, Kaczyńskiemu sprzyjała atmosfera związana z katastrofą smoleńską. Prezydencki samolot był przez cały czas w tle tej kampanii, a wraz z nim atmosfera podejrzliwości i teorie spiskowe. My – nie wiem, czy szczególnie Polacy, czy po prostu ludzie – lubimy tego rodzaju skandale. W tej całej histerii, z prawdziwej tragedii, w której zginęły osoby z bardzo różnych środowisk, zrobił się dramat przywłaszczony przez PiS. Było to śmieszne, jednak nikt nie miał odwagi tej śmieszności rozbroić.
Dlatego dziś, gdy patrzymy na wyniki obu kandydatów, którzy właściwie wygrali w cuglach, być może najważniejsze jest, co oznaczają efektowne mapy Polski, podzielone na błękitną i złotą połowę. W tym rozkładzie wyborów Polaków najchętniej widzielibyśmy historyczny pozaborowy podział. Zwolennicy Kaczyńskiego to tereny dawnego zaboru rosyjskiego i Galicji, Komorowskiego zaś – tereny dawnego zaboru pruskiego. Ta interpretacja jednak wydaje się błędna, gdy weźmiemy pod uwagę znaczącą przewagę Komorowskiego na tak zwanych Ziemiach Zachodnich, gdzie mieszkają potomkowie dawnych mieszkańców Wileńszczyzny, Polesia i Podola, przynależnych niegdyś do rosyjskiego lub austriackiego zaboru. Wobec tego przewagę głosujących na określonego kandydata w danym okręgu należałoby tłumaczyć z pomocą wielu czynników, a nie po prostu wpływem zaborów. Należałyby do nich między innymi: rozwój infrastruktury, charakter aktualnie utrwalonych obyczajów, a w wypadku mieszkańców Ziem Zachodnich – bliskość granicy z Niemcami i z tego wynikające częstsze wizyty u naszych zachodnich sąsiadów itd. Na jeszcze jedno warto zwrócić uwagę. Na terenach, gdzie wygrywał jeden z kandydatów, drugi otrzymywał również dość pokaźną liczbę głosów: od 34 do 45 procent. A więc zależność między miejscem zamieszkania a preferencjami wyborczymi nie jest zależnością bezwzględną.
Wydaje się zatem, że to nie geograficzny, ale mentalny podział polskiego społeczeństwa jest rzeczywiście ważny i, jak się wydaje, ogromny. Wszyscy chyba nieraz odczuwamy towarzyskie, wewnątrzśrodowiskowe naciski na to, żeby nie spotykać się ze zwolennikami albo przeciwnikami określonej opcji. Owe podziały towarzyskie wskazują, że w tych wyborach głosowały w istocie dwa rodzaje ludzi. Jeden – to osobowości autorytarne, pragnące silnego przywódcy, który poprowadzi i zniszczy wszystkich podłych kombinatorów. Drugi – to ludzie o osobowości demokratyczno-liberalnej. Im chodzi o tolerancję, spokój, o decentralizację władzy, bez silnej pozycji rządu. To właśnie podział, nakładając się na regiony o gorszej sytuacji materialnej czy rozwojowej, w tych okolicznościach, kiedy te bodźce w postaci katastrofy czy powodzi wzmacniają osobowości o skłonnościach autorytarnych, daje w danym miejscu wygraną jednemu bądź drugiemu kandydatowi.
* Hanna Świda-Ziemba, profesor socjologii.
** artykuł ukazał się w temacie Tygodnia w „Kulturze Liberalnej” nr 78 (28/2010) z 6 lipca 2010 r.
Inne tematy w dziale Polityka