Szanowni Państwo, słuchając pierwszych powyborczych komentarzy, można było odnieść wrażenie, że… Nie wiadomo, kto wygrał! Przegrani okazali się zwycięzcami, zwycięzcy w istocie przegrali, a – wedle innych analiz – najważniejsi gracze to ci, którzy w ogóle nie weszli do II tury wyborów prezydenckich. Wybory nie były nudne: prawica okazała się lewicą, a przy okazji ogłoszony został koniec podziału postkomunistycznego. Gloria victis czy zwykły zamęt? A może czegoś ważnego – przy okazji tych wyborów prezydenckich –dowiedzieliśmy się o sobie?
Michał Krasicki
Pyrrusowe zwycięstwa Jarosława K.
Wedle tego, co się w mediach opowiada, Jarosław Kaczyński odniósł w wyborach prezydenckich nie porażkę, lecz zwycięstwo. Dobrze, skoro już trzeba, niech będzie to zwycięstwo…. ale pyrrusowe. Najpierw, dla odprężenia, rys historyczny.
Żyjący na przełomie IV i III wieku p.n.e. król Epiru, Pyrrus, wybitny strateg i przeciwnik rosnącej w siłę republiki rzymskiej, nigdy nie składał broni, toczył wojny przez całe życie. Mimo to jego główny cel, czyli stworzenie wielkiego mocarstwa na zachodzie, na wzór imperium Aleksandra Macedońskiego, nigdy się nie ziścił. „Pyrrusowe zwycięstwo” to zwycięstwo odniesione na terenie wroga, okupione wielkimi stratami, nie rozstrzygające wojny i zwiastujące w przyszłości porażkę. Pyrrus zginął podczas oblężenia w obcym mieście siedem lat po swoim słynnym „zwycięstwie” nad Rzymianami pod Ausculum.
Pierwsze, to właściwe, „pyrrusowe zwycięstwo” prezesa PiS miało miejsce w roku 2005, kiedy w wyborach parlamentarnych zdobył dla swojej partii około dwudziestu mandatów sejmowych więcej niż PO i wydźwignął brata na stanowisko prezydenta Polski. Podobno w bitwie pod Ausculum zwycięstwo Pyrrusowi zapewniła szarża dwudziestu słoni bojowych… Jak wiadomo, Kaczyński zaprzepaścił swój triumf niemal w całości.
Zrządzeniem losu prezesowi PiS została dana jeszcze jedna szansa, by zmierzyć się z przeważającymi siłami PO, tym razem dowodzonymi przez Tuska i Komorowskiego. Pyrrusowi przydarzyło się coś podobnego, w cztery lata po pierwszym „zwycięstwie”. Jak donoszą historyczne sondaże w bitwie pod Benewentem broniący swego kraju Rzymianie wystawili pod wodzą dwóch konsulów czterdziestotysięczną armię, a armia Pyrrusa liczyła wtedy trzydzieści tysięcy. Rzymianie odnieśli ponoć tylko nieznaczne zwycięstwo (historycy nie są co do tego zgodni), lecz w praktyce Pyrrus przestał być zagrożeniem dla republiki.
Dlaczego prezes Kaczyński pełen wojowniczego wigoru, z optymizmem szykujący się do kolejnych bitew, miałby być faktycznym przegranym niedzielnych wyborów? Porzućmy zabawne, historyczne analogie.
Od jutra przez pięć lat będziemy mieli na szczycie państwa rozsądnego, spokojnego, kulturalnego i porządnego polityka. Już za kilka miesięcy, jeżeli Komorowski nie popełni jakiegoś karygodnego błędu, siedemdziesiąt procent społeczeństwa będzie uważać go za swojego prezydenta. Wystarczy, że będzie kontynuował to, co zaczął robić w czasie kampanii. Kiedy PiS będzie atakował Platformę za wszystko, co tylko się da, po raz kolejny zmieniając swoją twarz i tracąc wiarygodność, na firmamencie polskiej polityki świecić będą dwie wizerunkowe, stabilne gwiazdy: premier i prezydent. Platforma może sobie niestety pozwolić na błędy i niedociągnięcia, a nawet na przegraną w przyszłych wyborach parlamentarnych, mając pewność, że trzydzieści pięć procent wyborców, bez jakiegoś wielkiego blamażu czy afery, nigdy ich nie opuści, a ci, co odejdą, wrócą w kolejnych wyborach.
Jarosław Kaczyński jest słaby, coraz słabszy. Nie udało mu się odzyskać elektoratu, który głosował niegdyś na jego brata. Jego czterdzieści siedem procent to wynik jednorazowy, który już się nie powtórzy. Dobry wynik wymusiła nieunikniona polaryzacja drugiej tury wyborów. Faktyczny elektorat PiS może wynosić co najwyżej trzydzieści sześć procent głosujących, tyle, ile uzyskał Kaczyński w Warszawie.
Prezes PiS otwarcie zrezygnował ze strategii wzbudzania antykomunistycznej histerii i autorytarnych projektów IV RP. Powrót do dawnych kolein jest już właściwie niemożliwy, chociaż miedzy wierszami Kaczyński wciąż pije do tej części swoich wyborców, których zżera resentyment. Prezes znalazł się w kleszczach własnej strategii. Albo zacznie tracić swoich dotychczasowych wyborców albo tych świeżo zdobytych i potencjalnych. Można być słodko-kwaśnym, ale słodko-gorzkim już nie.
Kaczyński postawił w partii na ludzi młodych, a młodzi to poważny problem. Mają mniejsze doświadczenie. Nie umieją tak dobrze kłamać jak starzy. Widać to po nich, oni nie nienawidzą już tak mocno swoich przeciwników lub zgoła wcale. Nie chcą być ciągle w mediach przysłowiowymi chłopcami (dziewczętami) do bicia. Pragną pokazać się z dobrej strony wszystkim Polakom, a nie tylko zamkniętej i pełnej frustracji części społeczeństwa. Ich ambicje rosną. Duża część starej gwardii zginęła w smoleńskiej tragedii i Kaczyński nie bardzo ma na kogo postawić. Pomyślmy o Ziobrze, o Kluzik-Rostkowskiej, o Poncyliuszu, o Bielanie i wielu innych. Ci ludzie mają już swoją polityczną markę i są głodni sukcesu.
Najbliższe wybory parlamentarne w najlepszym wypadku dadzą PiS czterdziestoprocentowe poparcie (co jednak mało prawdopodobne). Z takim poparciem nic nie można zrobić, bo trzeba wejść w koalicję z dawnymi wrogami. Co gorsza nad tą ewentualną koalicją czuwać będzie prezydent Komorowski. Jak tu być starym PiS w koalicji z SLD i przy takim prezydencie?! PiS będzie mógło obronić się tylko dzięki powolnej eliminacji Kaczyńskiego z gry, czyli konsekwentnemu przeobrażaniu swojej linii politycznej. Nie będzie łatwo, bo prezes będzie walczył do końca…
* Michał Krasicki, sekretarz redakcji „Kultury Liberalnej”.
** artykuł ukazał się w Temacie Tygodnia w„Kulturze Liberalnej” nr 78 (28/2010) z 6 lipca 2010 r.
Inne tematy w dziale Polityka