Kultura Liberalna Kultura Liberalna
113
BLOG

SZWED: Zielona polityka eko-kwiatkiem do politycznego kożucha?

Kultura Liberalna Kultura Liberalna Polityka Obserwuj notkę 1

Szanowni Państwo, lato, lato i temat powinien być zielony! Już od dłuższego czasu ekologia wędruje w lewą stronę sceny politycznej. Czy słusznie? Czy zielone naprawdę musi być czerwone? A może pozory mylą i warto zapytać, jakie de facto miejsce zajmuje ekologia w polskiej debacie publicznej? I czy Polacy mają w ogóle pojęcie ozielonych problemach”, a może tematyka traktowana jest wyłącznie jako pretekst (lub niezamierzony skutek) dla rozmów o rozwoju turystyki i gospodarki? Czy ekologia to sprawa ponadpartyjna – dziedzina ze sfery post-politycznej – czy jednak została wciągnięta przez (polityczną) prawicę lub (kulturową) lewicę?

Dariusz Szwed

Zielona polityka to nie eko-kwiatek do politycznego kożucha

Zieloni nie są czerwoni. Podobnie, jak nie są czarni czy żółci. Traktowanie ich w ten sposób, a także redukowanie ich przekonań politycznych do „ekologicznego oszołomstwa”, jest efektem karłowacenia polskiej debaty publicznej do niezniuansowanych albo wręcz zbrutalizowanych haseł. Przypomnijmy zatem. Zieloni stanowią jeden z najmłodszych, ale też i najciekawszych międzynarodowych nurtów politycznych i społecznych. Swoją tożsamość budują nie wokół hasłowo pojętej „ekologii”, ale koncepcji zielonej polityki (green politics), której filarami są m.in. zrównoważony rozwój, sprawiedliwość społeczna, demokracja partycypacyjna, działania bez przemocy czy poszanowanie różnorodności. Oczywiście najbardziej kojarzeni jesteśmy z ochroną środowiska, ale Zieloni nie zajmują się ekologią w oderwaniu od kwestii społecznych czy gospodarczych. I w tym sensie nie mam wrażenia, że lewica (czy prawica – skoro w polskim parlamencie lewica ma praktycznie zerową siłę polityczną) „przejmuje” dziś w Polsce ekologię. Co najwyżej zakłada sobie eko-kwiatek do swojego politycznego kożucha.

Trudno zresztą na serio mówić o przejmowaniu, bo w Polsce politycy parlamentarni bardzo słabo, albo w ogóle, nie rozumieją, że środowisko (oraz jego ochrona dla obecnego i przyszłych pokoleń) stanowi podstawę trwałego funkcjonowania społeczeństwa i gospodarki. Gdy przyjrzymy się dominującym dziś w Parlamencie partiom – PiS i PO, zobaczymy, że ich nastawienie jest bardzo podobne. Istnieje, rzecz jasna, pewna różnica; najkrócej można powiedzieć, że PiS epatuje w swojej retoryce głównie konfliktem środowisko-społeczeństwo, zaś a PO – konfliktem środowisko-gospodarka. Wynika to z innej „klienteli” tych partii. Najważniejsze jest jednak, że obie odwołują się do konfliktu ze środowiskiem, podczas gdy Zieloni wskazują na potrzebę integracji środowiska, społeczeństwa i gospodarki w dążeniu do zrównoważonego rozwoju (sustainable development). Przecież to właśnie środowisko „żywi i broni”: daje nam czystą wodę, czyste powietrze, wysokiej jakości żywność, możliwość odpoczynku i bardzo wiele innych „usług publicznych”, których wartość można liczyć w dziesiątkach miliardów złotych. Miliardów tych jednak, niestety, minister Rostowski nie pokazuje w swoich słupkach PKB, chwaląc się Polską jako – nomen omen – „zieloną wyspą”.

Są oczywiście próby „ekologizacji” dużych partii, ale nie są to projekty wiarygodne. Przyjrzyjmy się kilku konkretnym „eko-projektom” czy raczej „eko-epizodom” dwóch największych partii prawicowych: PO i PiS.

W 2007 roku Donald Tusk ściskał dłoń Jarosława Kaczyńskiego, popierając rząd PiS w walce z „eko-oszołomami” broniącymi Doliny Rospudy. Sprawa zakończyła się przyjęciem przez rząd, pod presją Komisji Europejskiej, wariantu przebiegu drogi… proponowanego przez organizacje ekologiczne i Zielonych 2004. Inny przykład to zajęcie się przez rząd PiS problemem torebek foliowych w sobie właściwy sposób: zakazać plastikowych i nakazać papierowe, choć jednorazowe papierowe są znacznie bardziej szkodliwe dla środowiska niż foliowe. Na złą propozycję PiS przedstawiłem alternatywną: wprowadzenie tzw. opłaty produktowej (nie bylibyśmy pierwszym krajem w Europie taką opłatę stosującym) – czyli koniec z darmowymi „foliówkami”, które wszędzie fruwają. Na tę propozycję, tym razem „ekominister” rządu PO Michał Boni odpowiedział (w charakterystyczny dla neoliberałów sposób): nie można foliówek obłożyć opłatą produktową, bo te… świetnie się spalają w spalarniach. Czyli gospodarka absurdu: twórzmy odpady, żeby je następnie jak najdrożej utylizować – i żeby PKB nam szybciej rosło.

I cóż, że spalarnie budzą uzasadnione protesty – Michał Boni i jego koledzy z PO nie będą przecież mieszkali w pobliżu żadnej z nich. W społeczeństwie rosnącego rozwarstwienia, szkodliwe inwestycje (spalarnie, autostrady czy elektrownie atomowe) buduje się przecież pod oknami grup biedniejszych. Bezpieczeństwo ekologiczne staje się dobrem dostępnym tylko dla (naj)bogatszych. Notabene, w dyskusji o foliówkach oczywiście pojawił się też argument Ministerstwa Gospodarki o zagrożeniu dla producentów torebek jednorazowych. Ale minister zapomniał, że ograniczenie ilości odpadów po prostu przynosi korzyść wszystkim: lepszej jakości środowisko oraz lepszej jakości życie. Tylko że kto by się zajmował takimi egalitarnymi „bzdetami” Zielonych, skoro „po pierwsze gospodarka, rozsądny Polaku”.

Najczęściej podczas debat w Sejmie słyszę jednak, że wszyscy parlamentarzyści są za ochroną środowiska. Niestety, okazuje się, że w praktyce jest nieco inaczej. Kilkanaście dni temu byłem na posiedzeniu wspólnym trzech komisji sejmowych, dotyczącym powodzi w Polsce. Posłowie rozmawiali głównie o tym, w których miejscowościach trzeba kupić pompy, gdzie dostarczyć środki chemiczne do oczyszczania zalanych domów itd. Niestety bez szerszego spojrzenia na całą złożoność ekosystemów i naszego w nich miejsca oraz bez uwzględnienia potrzeb przyszłych pokoleń. Takie zachowanie można byłoby zrozumieć w chwili samej tragedii, gdyby zaraz potem politycy zaczęli działać na rzecz dobra wspólnego – bezpieczeństwa ekologicznego i społecznego wszystkich przed następną katastrofalną powodzią. Bezpieczeństwa, zapewnionego w wypadku powodzi, których siła i częstotliwość zwiększy się w związku ze zmianami klimatycznymi, na przykład przez zalesianie terenów górskich, ochronę terenów podmokłych, renaturyzację potoków i rzek, zapewnianie rzekom przestrzeni do bezpiecznego rozlewania się na polderach. Niestety, tak się nie dzieje. Zamiast tego, posłuch parlamentarnych polityków znajdują po powodzi lobbyści, którzy mówią o „ekologii” polegającej na betonowaniu i prostowaniu biegu rzek, budowaniu coraz wyższych i droższych wałów oraz tam. Słowem – hydrotechnicznym „ujarzmianiu natury” rodem z XIX wieku, od którego kraje Europy Zachodniej współcześnie odchodzą, oddając rzekom przestrzeń.

Dlatego uważam, że aby na przykład zapobiec kolejnej katastrofalnej powodzi, Zieloni są bardzo potrzebni jako odrębna siła polityczna w parlamencie. Nie tylko zresztą do tego. Prosta świadomość potrzeby segregacji śmieci czy oszczędzania energii zaczyna już docierać do rosnącej grupy mieszkanek i mieszkańców Polski. Można to nazwać ekologią własnego interesu. Ludzie po prostu zaczynają zauważać, że dzięki energooszczędnej lodówce będą płacić mniejsze rachunki za prąd, a segregując śmieci, obniżą swoje opłaty za ich wywóz. Ale to dopiero pierwszy krok na drodze do „zielonego społeczeństwa”, w którym wszyscy zrozumiemy, że w naszym indywidualnym i wspólnym interesie jest ochrona wielorybów czy zapobieganie zmianom klimatycznym. Zieloni mogą w dotarciu do tego społeczeństwa pomóc.

* Dariusz Szwed, przewodniczący partii „Zieloni 2004”.
www.szwed.zieloni2004.pl

** artykuł ukazał się w Temacie Tygodnia w„Kulturze Liberalnej” nr 79 (29/2010) z 13 lipca 2010 r.

"Kultura Liberalna" to polityczno-kulturalny tygodnik internetowy, współtworzony przez naukowców, doktorantów, artystów i dziennikarzy. Pełna wersja na stronie: www.kulturaliberalna.pl

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (1)

Inne tematy w dziale Polityka