Szanowni Państwo, lato, lato i temat powinien być zielony! Już od dłuższego czasu ekologia wędruje w lewą stronę sceny politycznej. Czy słusznie? Czy zielone naprawdę musi być czerwone? A może pozory mylą i warto zapytać, jakie de facto miejsce zajmuje ekologia w polskiej debacie publicznej? I czy Polacy mają w ogóle pojęcie o„zielonych problemach”, a może tematyka traktowana jest wyłącznie jako pretekst (lub niezamierzony skutek) dla rozmów o rozwoju turystyki i gospodarki? Czy ekologia to sprawa ponadpartyjna – dziedzina ze sfery post-politycznej – czy jednak została wciągnięta przez (polityczną) prawicę lub (kulturową) lewicę?
Julia Ziemińska
Bujać to nas, ale nie las. Czyli jak biurokratyczny ping-pong powoduje, że nie można chronić w Polsce przyrody, mimo że wszyscy chcą
Oto krótka opowieść o tym, jak wyglądają realia działań ekologicznych (w tym wypadku ochrony zagrożonych gatunków, a więc bio-różnorodności) we współczesnej Polsce. A przede wszystkim – opowieść o obezwładniającej biurokracji, dzięki której nawet kiedy wszystkim zależy, nikt nic nie może zrobić.
W pewnej przygranicznej gminie G coraz więcej osób niepokoi się o napotykane czasem w lesie małe, urokliwe, ale przede wszystkim rzadkie płazy – salamandry plamiste. Coraz więcej turystów, brak odpowiedniej informacji i edukacji, warczące i wszędobylskie quady, wycinka okolicznych drzew, regulacja strumienia, zaburzenia retencji przez pozyskiwanie wody pitnej to tylko kilka z wciąż rosnącej listy zagrożeń antropogenicznych, jakby tych innych (erozja, obniżenie wód gruntowych) było mało. A to wszystko jest jak wyrok wydany na populację tych przepięknych płazów o fantastycznych, żółto-pomarańczowych plam na grzbietach. Salamandry mają przy tym niemałe znaczenie przyrodnicze i olbrzymie wymagania siedliskowe. I raczej się nie przeprowadzą. Ich exodus miałby spektakularne tempo kilkunastu metrów na dobę.
Całe szczęście gmina G nie odstaje w niczym od cywilizowanej Europy. Wszyscy razem i każdy z osobna chcą pomóc „małym smokom”. Wszystkie lokalne siły deklarują cichą przychylność do powołania zinstytucjonalizowanej ochrony salamander na sporym obszarze. Mimo z pozoru sprzecznych interesów, mimo różnic światopoglądowych, mimo odmiennego postrzegania roli przyrody – wszyscy mówią: trzeba chronić. W tej kwestii wyjątkowo zgodni są i burmistrz, i przewodniczący Rady Miejskiej, i nadleśniczy. Pewnie i proboszcz nie ma nic przeciwko. Całe szczęście, lokalna prasa szybko podchwytuje temat i zgodnie wspiera inicjatywę na rzecz ochrony salamander, tłumacząc laikom, jakie skarby natury mieszkają w lasach gminy G. Całe szczęście, nie brakuje również aktywistów skłonnych przygotować odpowiednią dokumentację, pisać wnioski i koordynować całą procedurę – w końcu prawna ochrona gatunków to nie przelewki i sama się nie stworzy. Włączając się w działania tej ostatniej grupy, staję się świadkiem beznadziejnej gry.
Ruszamy z szersza kampanią, pełni animuszu. Piszemy m.in. do ogólnopolskiego stowarzyszenia specjalistów związanych z ekologią o poparcie dla inicjatywy. Piszemy do specjalizującego się w podobnych akcjach NGO-sa i do kolorowego magazynu o tytule łudząco podobnym do nazwy naszego zagrożonego płaza z prośbą o podnoszącą świadomość publikację na ten temat, oferując gotowy artykuł bądź wszystkie materiały potrzebne do stworzenia własnego. Podobną propozycję składamy regionalnemu miesięcznikowi, który zgodnie ze swoim statutem takimi sprawami najchętniej się zajmuje. Sporządzamy wniosek do Generalnego Dyrektora Ochrony Środowiska o korektę obszaru ochronnego Natura 2000 na terenie gminy G – w końcu od tego są konsultacje społeczne, prawda? I co najważniejsze – piszemy formalny wniosek o powołanie tzw. użytku ekologicznego do gminy i do wojewody.
Kiedy wszystko zdaje się być na najlepszej drodze, nad sprawą zapanowuje cisza. Gmina i wojewoda są bezbronne. Stowarzyszenie specjalistów ma ważniejsze sprawy na głowie. Piszemy najpierw do członka zarządu, potem do samego prezesa. Nie wiedzą, nie są pewni, ale czują, że coś tu nie gra. Wszyscy się zgadzają? Niemożliwe – pewnie jest jakiś haczyk. W końcu mówią: wniosek powinni ocenić inni specjaliści, bo nie można narażać dobrego imienia organizacji najbliższej ówczesnemu Ministrowi Środowiska. Dodatkowo sprawa salamandry jest nie-wiadomo-dlaczego ryzykowna politycznie i zrozumiale mało priorytetowa przy, dyskutowanym przez cały czas na forum stowarzyszenia, handlu emisjami. Stowarzyszenie odmawia podpisu pod wnioskiem o ustanowienie użytku ekologicznego. Kolorowy magazyn o dobrze wróżącym tytule odmawia współpracy. Albo może inaczej – redakcja nigdy nie odpowiada na maile. Podobnie sprawa ma się z regionalnym miesięcznikiem. Widać to, co jest oczywiste na poziomie gminy czy powiatu, na poziomie wojewódzkim już nie jest.
Mimo ogłoszenia formalnych konsultacji w sprawie powołania obszaru Natura 2000 na terenie gminy G, Generalny Dyrektor OŚ nie spieszy się z odpowiedzią na sugerowaną korektę (tak, żeby Dyrektyw Siedliskowa faktycznie chroniła siedliska zagrożonego gatunku). Po pól roku od wysłania wniosku do Generalnego Dyrektora przestajemy nawet czekać na odpowiedź. Wniosek z identycznymi jak nasze postulatami, ale z innej pozycji, wysyłają władze gminy G. Z tego co wiemy – także z marnym skutkiem.
Całe szczęście gmina G i wojewoda W odpowiadają na wszystkie pisma w terminie. Cóż jednak z tego, skoro gmina odsyła do wojewody i vice versa. Wszystko z uśmiechem i poklepywaniem po ramieniu – szczytny cel, słuszna inicjatywa. Na biurku rośnie stos urzędowych pism. Wszystkie według tego samego schematu. Każde popiera inicjatywę, po czym w różny sposób wyjaśnia brak swoich kompetencji i odsyła dalej. Wojewoda, którego tym razem podeszliśmy od strony obszaru Natura 2000, tym razem odsyła nas w górę – do Regionalnego Dyrektora Ochrony Środowiska. Ustanowienie użytku ekologicznego to w tym wypadku niekończąca się gra w biurokratycznego ping-ponga. Gmina sama nie ma „warunków”, województwo nie ma „możliwości”. Gmina nie ma osoby, województwo czasu. Nikt nie ma pieniędzy. Gmina uważa, że od tego jest województwo, województwo – że gmina. W dalszym ciągu wszyscy życzą powodzenia inicjatywie, której osobiście bardzo kibicują. Wskazane przez ustawę instytucje do ustanowienia użytku to niestety tylko, lub w tym wypadku aż, gmina i wojewoda. To stwarza możliwość odbijania piłeczki w nieskończoność i rzeczywistego braku odpowiedzialności za niepodjęcie właściwych działań.
Po ponad roku od obiecującej passy dobrych słów, deklaracji, lawiny artykułów, opracowań i wielkich chęci, sprawa odchodzi w niepamięć. Nawet trudno powiedzieć, co właściwie się stało, bądź się nie stało, że mimo świetnie wróżącej sytuacji wyjściowej nie udało się ustanowić najbardziej podstawowej formy ochrony prawnej siedliska salamandry plamistej – gatunku wpisanego do „Czerwonej Księgi”, a wiec cennego i absolutnie wymagającego ochrony. Tymczasem jak co roku, w marcu, salamandry przebudziły się z zimowego snu. Te, które nie utopiły się składając jaja w uregulowanym betonem strumieniu, muszą dziś nie tylko przygotowywać się do kolejnej zimy, ale i stawić czoło innemu zagrożeniu: bezsilności i rozmyciu odpowiedzialności w polskiej eko-biurokracji.
* Julia Ziemińska, doktorantka na Technicznym Uniwersytecie w Dreźnie. Współtworzy Instytut ESPRI we Wrocławiu.
** artykuł ukazał się w Temacie Tygodnia w „Kulturze Liberalnej” nr 79 (29/2010) z 13 lipca 2010 r.
Inne tematy w dziale Polityka