Szanowni Państwo, wybory prezydenckie rozstrzygnięte, lato w pełni, a mimo to gorące spory o to, co wydarzyło się 10 kwietnia nie ustają. Podejście „sine ira et studio” wydaje się nie do osiągnięcia. A jednak wszystko wskazuje na to, że już gorączkowo spisujemy nową wersję najnowszej historii Polski. Czy w liberalnej demokracji jest jednak w ogóle sensowne oczekiwanie jednej interpretacji wydarzeń? Co kryje się za propozycją, by utworzyć wspólną komisję, badającą przyczyny katastrofy? Jak długo jeszcze będzie to temat ostro dzielący polską scenę polityczną i niemal całkowicie przesłaniający inne problemy kraju?
Roman Kuźniar
Jak Powstanie Warszawskie
„W polityce trzeba nie żałować wysiłku, trzeba wszystko zrobić, żeby się nie omylić. Bo omyłka często bywa zbrodnią. Ludzie chcą kierować losami Polski, a nie mogą się zdobyć dla niej na tyle poświęcenia, żeby się czegoś nauczyć, żeby jej położenie zrozumieć, żeby głębiej zastanowić się nad wartością tego, co jej starają się narzucić. I później mówi się: „Ależ oni jak najlepiej chcieli!…”
Prezydent Lech Kaczyński albo nie znał tej myśli Romana Dmowskiego, albo jej nie chciał rozumieć. Z jego rozlicznych wypowiedzi wynikało, że znacznie bliższe było mu zdanie wypowiadane jako argument przez młodocianych zwolenników wybuchu Powstania Warszawskiego: „przynajmniej wszyscy umrzemy na miejscu”. Wtedy umarli oni i umarła duża część ludności Warszawy, której nie pytano, czy chce umierać w taki sposób. Śmierć Lecha Kaczyńskiego i 95 współpasażerów samolotu Tu-154 pod Smoleńskiem była w metaforycznym sensie wpisana w psycho-intelektualny klimat, w którym zanurzony był zmarły tragicznie Prezydent. Lech Kaczyński znany był z zamiłowania do przegranych bitew i powstań, do ich martyrologicznej strony. Nigdy nie wspominał, że mogły być rezultatem błędu, złej kalkulacji czy braku należytego przygotowania. Nie były dlań lekcją, z której następne pokolenia powinny były wyciągać jakieś wnioski. Wprawdzie bardzo często powtarzał, że nie należy bać się trudnej prawdy, że są w Polsce tacy, którzy jej unikają, ale nigdy tego nie brał do siebie. Wolał „dobrze chcieć”.
Środowisko polityczno-opiniotwórcze byłego Prezydenta zachowuje się bardzo podobnie w podejściu do sprawy smoleńskiej katastrofy. W zachowaniach, wypowiedziach, inicjatywach, domaganiu się przeprosin przez przedstawicieli tego środowiska widać wyraźnie chęć niedopuszczenia do „trudnej prawdy”, której instynktownie wielu z nich się domyśla. Aby do niej nie dopuścić, stosuje się taktykę ucieczki do przodu, albo też, dla odwrócenia uwagi, wykrzykuje się żargonowe słowa: „łapaj złodzieja”. Pod ścianę został postawiony obóz rządowy, który najpierw „nie zapewnił bezpieczeństwa” Prezydentowi RP, a następnie, wspólnie z Rosjanami usiłuje zatrzeć ślady, jeśli nie przestępstwa, to karygodnego zaniechania.
W skrajnej postaci przedstawiciele i sympatycy tego środowiska posuwają się do insynuacji lub tylko „niewinnego” przypuszczenia, że mógł to być zamach. Najczęściej przyjmuje to formę zastrzeżenia: „ja raczej nie przypuszczam, że to był zamach”, „to zapewne nie był zamach”. Dalszy ciąg znamy. Na różnych wiecach, przykościelnych tablicach, w Internecie czytamy lub słyszymy, że to była „POlityczna zbrodnia”, za którą stał „Komoruski” lub przedstawiany w niemieckim albo sowieckim szynelu Donald Tusk. Przywódcy i spin doktorzy politycznego środowiska, z którego wywodził się Lech Kaczyński, nigdy nie odżegnali się od tego rodzaju nikczemnych insynuacji, pochodzących od ich sympatyków – czyli wyborców. Przeciwnie, wszystko wskazuje na to, że jest im to na rękę, ponieważ sytuuje ich w glorii „współmęczenników” smoleńskiej tragedii, przysparza współczucia i poparcia, a przede wszystkim jest formą moralnego szantażu wobec inaczej myślących. Pokazuje to dobrze reakcja na niedawną wypowiedź posła Palikota w tej sprawie.
Rząd i media dały się perfekcyjnie zaszantażować tą taktyką, bo przecież nie wolno mówić źle o zmarłym (tylko jednym!) w tak tragicznych okolicznościach. Mówieniem źle o zmarłym jest tu stawianie hipotezy, która w świetle dostępnej wszystkim wiedzy i materiałów brzmi całkowicie inaczej. Wszystkie fakty, fakciki, tajemnice, szukanie winy po stronie naziemnych kontrolerów lotów czy innych sił, niezdolność kupienia przez Polskę od kilkunastu lat nowoczesnych maszyn lotniczych dla ważnych osób w państwie, są nieistotne w obliczu podstawowej okoliczności: w tych warunkach pilotom prezydenckiego samolotu nie wolno było lądować. Nie wolno! I tyle. Oczywiście, zbadać trzeba każdy detal, ale świetle tej okoliczności zasadnicze pytanie brzmi: dlaczego mimo wszystko podjęli próbę lądowania, dlaczego podjęli niedopuszczalne ryzyko katastrofy z takim pasażerami na pokładzie.
Dalsza część tej, jak na razie jedynej racjonalnej hipotezy mówi, że podjęli to ryzyko właśnie uwzględniając życzenie najważniejszych pasażerów lub tego jednego, najważniejszego. Bez stanowiska czynnika politycznego nie mogliby podjąć tej próby. Najwyższy czynnik polityczny był informowany zarówno o warunkach nad lotniskiem, jak i o zniechęcaniu z ziemi do lądowania oraz skłanianiu do lądowania w innym miejscu. Stało się tak, jak w ukochanym przez Lecha Kaczyńskiego Powstaniu Warszawskim. Jak wiadomo, latem 1944 roku, wbrew stanowisku starszych i bardziej doświadczonych, spróbowano tego powstania. Zwyciężyło „przynajmniej wszyscy pomrzemy na miejscu”. 10 kwietnia 2010 roku tym miejscem było lotnisko pod Smoleńskiem.
Lech Kaczyński jako prezydent nie miał szczęścia. Było tak do samego końca, a nawet później. Dwa dni przed katastrofą litewski Sejm w jego obecności odrzucił projekt ustawy umożliwiającej polską pisownię nazwisk litewskich Polaków. Chwilę potem była mgła pod Smoleńskiem i katastrofa samolotu wypełnionego po brzegi na życzenie prezydenta wybitnymi przedstawicielami polskiego życia publicznego. Wreszcie, chmura wulkanicznego pyłu w dniach poprzedzających pogrzeb, która uniemożliwiła przybycie wielu politykom ze świata. Jego zwolennicy nie mają uszu dla „trudnych prawd”, do mówienia których tak często wzywał tragicznie zmarły.
Nie tylko tragedia smoleńska została zawłaszczona przez jedno środowisko i to często w przejawach nienawiści i nietolerancji. Teraz usiłuje się jeszcze narzucić jedną wersję tych wydarzeń oraz przyczyn katastrofy. Stąd wołanie o rozliczenie z moralnej, politycznej i karnej odpowiedzialności za katastrofę. Stało się to nową formą politycznej poprawności. Można się obawiać, że będzie ona uniemożliwiać wyjaśnienie i ujawnienie prawdy o tej katastrofie. Temu służy ogień zaporowy, ustawiany przez zwolenników nowej martyrologii i teorii spisku. W obawie przed zlinczowaniem, nową formą politycznej poprawności wymuszanej przez zwolenników Lecha Kaczyńskiego, rząd i media mogą odrzucać to, co staje się także dla wielu Polaków oczywiste. W ten sposób pamięć o katastrofie smoleńskiej będzie taka, jak o Powstaniu Warszawskim. Będzie pamięcią o tragedii (zasilającą także niskie uczucia) z pominięciem błędów i omyłek, które do niej doprowadziły.
W tej sytuacji trzeba zapewne pozytywnie odpowiedzieć na postulaty powołania jakiejś nadzwyczajnej komisji, która zajęłaby się w pewnym momencie publicznym wyjaśnieniem przyczyn katastrofy. Jej prace nie będą łatwe i będą wyzwalać wiele, niestety, także złych emocji. Jestem jednak przekonany, że wbrew intencjom tych, którzy się domagają jej powołania doprowadzi ona do demistyfikacji wszystkich okoliczności tragedii i zapobiegnie podejmowanej przez zawsze „najlepiej chcących współmęczenników” próbie zafałszowania przyczyn i odpowiedzialności.
* Roman Kuźniar, politolog, dyplomata, profesor Uniwersytetu Warszawskiego.
** artykuł ukazał się w Temacie Tygodnia w „Kulturze Liberalnej” nr 80 (30/2010) z 20 lipca 2010 r.
Inne tematy w dziale Polityka