Szanowni Państwo, lewica w Polsce pogrążona jest w bardzo szczególnym kryzysie, który tylko do pewnego stopnia odzwierciedlają sondaże. Kryzys polega nie na braku obecności w polskiej debacie czy sferze publicznej, ale na sposobie tej obecności. Retoryka lewicy związana jest dziś przede wszystkim z liberalną obyczajowością (związki partnerskie, parytety itd). Jednak tematyka ta jest w dwojaki sposób problematyczna. Po pierwsze, nie jest ona niczym wyróżniającym dla lewicy. Również inne, nielewicowe partie, mogą z powodzeniem jej używać. Po drugie, retoryka ta zdaje się „przykrywać” problemy biedy, nierówności społecznych itd., czyli te, które znajdują się w samym centrum lewicowej tożsamości. O klęsce lewicy w obliczu kryzysu finansowego z 2008 roku napisano wiele, ale w Polsce być może nie zadano jeszcze najważniejszych pytań. Czyżby, z jakichś względów, lewica obawiała się poruszać te typowo lewicowe problemy? Czy to, czego boi się najbardziej, to brak własnej tożsamości, w szczególności w nadwiślańskich warunkach? Jak wygląda polityka historyczna lewicy w polskich warunkach?
Michael Walzer
Milczenie mas i wypożyczona tożsamość
Kryzys finansowy z roku 2008, oraz jego długotrwałe konsekwencje, nie wyglądały tak samo w Stanach Zjednoczonych i w Europie. Różniły się także użyte wobec nich środki. I podobnie strach lewicy po obu stronach Oceanu Atlantyckiego ma odmienne oblicza.
Zacznijmy od kilku słów o terminologii. W Ameryce nie używamy europejskiego sformułowania „demokracja socjalna”, ale mówimy o liberalizmie (który nie kojarzy się ani z libertarianizmem, ani z ekonomią typu laissez-faire). To oczywiste, że Ameryka na wiele sposobów znajduje się w kryzysie. Dług publiczny jest ogromny, a rząd będzie w końcu musiał podjąć niepopularne decyzje dotyczące reformy służby zdrowia. Sytuacja ekologiczna po wycieku ropy w Zatoce Meksykańskiej jest dramatyczna. W dodatku konsekwencją koniecznych reform dotyczących emisji dwutlenku węgla będzie spowolnienie gospodarki. A jednak administracja Baracka Obamy, politycznie ucieleśniająca amerykańskie pojęcie liberalizmu, wciąż cieszy się sporym poparciem społecznym. Jest tak co najmniej z dwóch przyczyn. Po pierwsze, Partia Demokratyczna wciąż dysponuje 13 milionami adresów elektronicznych, które zebrano podczas kampanii prezydenckiej i czyni z nich użytek. Po drugie, każdy kryzys stanowi jednocześnie możliwość rozwoju. Amerykanie zdają sobie z tego sprawę, bo raz już to przeżyli, przy okazji wielkiej depresji z lat 30. XX wieku.
Istnieje jednak przynajmniej jedna zasadnicza różnica między sytuacją Ameryki dziś i sprzed 80 lat. Barack Obama, mimo poparcia w sondażach i nowoczesnych metod kontaktowania się z wyborcami, w przeciwieństwie do Roosevelta nie może pochwalić się zmobilizowanym elektoratem, który byłby gotów przeistoczyć się w masowy ruch społeczny i nadać impetu wychodzeniu z kryzysu. I niestety, przez ponad dwa lata Obama nie był w stanie takiej mobilizacji wytworzyć. Gdyby mu się to udało i gdyby reformy, które przed nim stoją, okazałyby się udane, amerykański liberalizm miałby szansę nie tylko na przetrwanie, ale i ulepszenie i wzmocnienie. Jeśli mu się nie uda, następne wybory prezydenckie może wygrać zapatrzona w neoliberalny rynek prawica. Tu właśnie upatruję największego wyzwania – ale i największego strachu – lewicy w USA.
Europejska lewica boryka się z zupełnie innymi problemami. W Stanach Zjednoczonych było ogromnym zaskoczeniem, jak słabe i niezdolne do odzyskania swojego kapitału politycznego okazały się europejskie partie socjaldemokratyczne i socjalistyczne w obliczu kryzysu finansowego. Brytyjska Labour, francuscy socjaliści, niemiecka SPD – zamiast dyskutować na temat dalszej strategii, pogrążyły się we frakcyjnych i osobistych walkach. Już to skutecznie uniemożliwiło im działanie w sposób adekwatny do sytuacji – reszty dokonała ich koncentracja na zagadnieniach błędnie uznanych za najważniejsze. Mam na myśli nadmiernie skoncentrowanie na zagadnieniach związanych z tolerancją społeczną. W Stanach Zjednoczonych lewicowość, mniej więcej od lat 60., tradycyjnie związana jest szacunkiem dla tego, co określamy autentycznością osobistą. Innymi słowy, kładziemy duży i coraz większy nacisk na tolerancję wobec tego, co dawniej określano dewiacjami społecznymi i seksualnymi, a co dziś uważamy za wyraz prawa do samodzielnego decydowania o kształcie swojego życia. Jednak w przeciwieństwie do europejskiej lewicy, Amerykanie nie uważają, by były to zagadnienia związane z polityką państwa jako całości. Przeciwnie, jesteśmy przekonani, że nie mają one związku z tym, co musi być społeczną bazą dla każdego rodzaju polityki lewicowej.
Wszystko to razem zadziałało w państwach europejskich na niekorzyść lewicy. Więcej – wzmocniło również wzrost partii centrowo-prawicowych. We Francji i w Niemczech ugrupowania Nicolasa Sarkozy’ego i Angeli Merkel zachowały się wbrew swoim neoliberalnym przekonaniom, pompując pieniądze w różnego rodzaju programy, godne niejednej partii lewicowej, i w ten sposób zyskując nowych zwolenników. Tymczasem lewica nie potrafiła – lub obawiała się – korzystać ze swojej pozycji ideologicznej, której, w przeciwieństwie do ugrupowań Merkel czy do Sarkozy’ego, w sytuacji kryzysu finansowego nie musiałaby od nikogo pożyczać.
* Michael Walzer, filozof i pisarz polityczny, redaktor naczelny „Dissent Magazine”.
** artykuł ukazał się w "Kulturze Liberalnej" nr 83 (33/2010) z 10 sierpnia 2010 r.
Inne tematy w dziale Polityka