Marceli Sommer
Dwie prawice
Prawica zachodnio-europejska: hegemon w kryzysie
Mogłoby się wydawać, że ostatnie 30 lat przyniosło prawicy neokonserwatywnej i neoliberalnej, zarówno na Zachodzie, jak i w Europie środkowo-wschodniej – a do pewnego stopnia także w skali globalnej – same sukcesy. Konserwatywno-liberalna rewolucja Margaret Thatcher i Ronalda Reagana wygrała w Wielkiej Brytanii i Stanach Zjednoczonych, a jej deregulacyjne „zdobycze” rozprzestrzeniły się na całym świecie. Upadł Związek Radziecki, dokonała się terapia szokowa gospodarek postkomunistycznych, Fukuyama wydał „Koniec historii”, a przekonanie o bezalternatywności neoliberalizmu przeniknęło także do wielu partii tradycyjnie lewicowych. Na bezprecedensową skalę zakrólowała wiara w niewidzialną rękę rynku i zbawienny wpływ globalizacji. Potem był jedenasty września, wojna z terroryzmem i rosnące napięcia na tle masowej imigracji (szczególnie z krajów islamskich). Zaburzyły one wiarę w „koniec historii” i ujawniły przed światową opinią publiczną cywilizacyjne napięcia między Zachodem a islamskimi peryferiami. Jednak przecież poza niszowymi pismami alterglobalistów, i poza paroma intelektualnymi pisemkami, których nie czyta nikt poza światkiem akademickim i częścią wielkomiejskiej bohemy, mało kto łączył te nowe konflikty z globalnym zwycięstwem ideologii wolnego rynku. Zdecydowanie powszechniejsza okazała się interpretacja przypisująca napięcia kulturowe tylko i wyłącznie obcości muzułmańskiej aksjologii i obyczajowości lub fundamentalizmowi (i nie szukająca przyczyn tego ostatniego), czy łącząca je – nie bez słuszności zresztą – z fiaskiem multikulturalizmu. Budowanemu przez lata 80. i 90. neoliberalnemu modelowi państwa, gospodarki i globalizacji nie zaszkodził znacząco nawet trwający od 2008 roku kryzys finansowy. Słynne słowa Alana Greenspana, w których przyznał, że ideologia wolnego rynku okazała się mylna, nie zapoczątkowały zmiany myślenia elit politycznych i biznesowych. Nawet jeśli część państw dotkniętych recesją sięgnęła po etatystyczne rozwiązania, to służyło to podtrzymaniu obowiązujących reguł. Nie doszło ani do powrotu starego etatyzmu, ani do wprowadzenia nowych, globalnych regulacji sektora bankowo-finansowego czy tym bardziej – dalej idących reform społeczno-politycznych. Zachodnia prawica i podporządkowana jej intelektualnie establishmentowa lewica, wyposażone w postpolityczną „technologię” zarządzania społeczeństwem, zachowały wiodącą rolę zarówno na poziomie państw, jak i ponadnarodowych organizacji, z Unią Europejską na czele. Mimo to twierdzę, że można dziś mówić o kryzysie prawicy.
W krajach Europy Zachodniej mainstreamowej prawicy coraz bardziej zagraża bowiem konkurencja ze strony prawicy populistycznej. Stanowi ona naturalną reakcję na zjawiska, które cechują model społeczno-polityczny ostatnich dekad. Po pierwsze, na technokratyzację polityki, czyli przekształcenie demokratycznej władzy w post-demokratycznego zarządcę (co opisuje w swoich książkach m.in. Jadwiga Staniszkis), rozwiązującego problemy zgodnie z obowiązującą wykładnią racjonalności, a nie zgodnie z wolą społeczeństwa. Po drugie, (jak zwracała uwagę choćby Chantal Mouffe) na konsensus pomiędzy ugrupowaniami, odgrywającymi kluczową rolę w kolejnych obszarach prowadzonej polityki i przyjęcie wspólnego języka szczególnego rodzaju poprawności politycznej wobec spraw najsilniej dotykających obywateli, takich jak imigracja, bieda, wykluczenie społeczne czy integracja europejska. Decyzje polityczne odnośnie sposobu rozwiązywania tych problemów oczywiście nadal zapadają, tyle że z dala od zwykłego obywatela. Często – co widoczne zwłaszcza na poziomie unijnym – przedstawiane jako emanacja czystej racjonalności rozstrzygnięcia powstają w rzeczywistości jako efekt formalnych lub nie negocjacji pomiędzy rządami oraz grupami interesu.
Tak uprawiana postpolityka na dłuższą metę wywołuje w ludziach poczucie braku realnego wyboru i prowadzi do powstania zapotrzebowania na politykę w bardziej tradycyjnym znaczeniu, która nie tylko będzie rozwiązywała problemy obywateli, ale też prowadziła dialog z opinią publiczną. I robić to będzie językiem powszechnie zrozumiałym, odwołując się do wartości i celów podzielanych przez znaczącą część społeczeństwa.
Populiści rozumieją to społeczne zapotrzebowanie, a ich propozycje odpowiadają na pytania coraz szerszej rzeszy Europejczyków. Mówią do wyborców zrozumiałym, odparowanym z technokratycznej nowomowy językiem. Jednocześnie skupiają się na problemach, które establishment zdążył już wyeliminować z publicznego dyskursu. Budzą ogromne emocje i strach radykalnymi hasłami i rozwiązaniami, które mają być panaceum na trudne i skomplikowane zagadnienia kulturowe, społeczne i gospodarcze. Rzeczywiście, trudno się ich nie obawiać: niejednokrotnie podważają przecież nawet najsilniej, zdawałoby się, ugruntowane w Europie wartości liberalne i równościowe. Jednak nawet jeśli politycy i komentatorzy mainstreamu boją się rosnącej siły populistów, to wolą wyrazić rytualne moralne potępienie dla ich zachowań, niż skonfrontować się ze źródłami ich poparcia. Musieliby bowiem dostrzec, że głównym źródłem ich popularności jest deficyt demokracji i dialogu ze społeczeństwem, za który odpowiadają. Główną siłą populistów okazuje się bowiem to, że chcą przewodzić ludziom, a nie nimi zarządzać. Żeby to osiągnąć, muszą ich do siebie przekonać. Centroprawica zachodnio-europejska nie rozumie albo nie chce rozumieć zjawiska zmęczenia postpolityką. Choć np. do formułowania własnych umiarkowanych propozycji polityki imigracyjnej wydaje się najsilniej predestynowana, w najgorszym wypadku, jak we Włoszech czy we Francji, cynicznie zapożycza radykalne hasła i projekty od populistycznej prawicy na potrzeby wyborczej mobilizacji, a w najlepszym – zachowuje bierność, która w kilku- czy kilkunastoletniej perspektywie może doprowadzić do sukcesu populistów.
Prawica polska: festyn postpolityki i rozkład PiS
Zachodnie media i politycy lubią postrzegać podziały polityczne w Polsce i innych krajach Europy Środkowo-Wschodniej przez pryzmat swoich własnych kategorii. Obsadzają więc PO w roli „prawicy cywilizowanej, europejskiej”, a PiS w roli prawicy skrajnej, nacjonalistycznej. Rzecz jest oczywiście dużo bardziej skomplikowana – tym bardziej dziwi, gdy na podział ten przystają niektórzy polscy komentatorzy. Po pierwsze, w Polsce i Europie Wschodniej na tradycyjny, aksjologiczny podział lewica-prawica nakładają się – inne niż w Europie Zachodniej – uwarunkowania historyczne i społeczne oraz szereg mniejszych i większych debat i sporów formacyjnych, które „odkształciły” polityczne podziały w stosunku do wymogów politycznej teorii. W Polsce te do dzisiaj kluczowe „cechy osobnicze” politycznego konfliktu to m.in. kwestie stosunku do komunizmu, do transformacji ustrojowej lat 90., do Europy jako do centrum kulturowego, politycznego i gospodarczego, oraz metody modernizacji. Po drugie, między Europą Zachodnią a krajami byłego bloku komunistycznego istnieje ogromny dystans w sferze realiów społeczno-ekonomicznych i kulturowych.
Platforma Obywatelska z kryzysu tożsamości europejskiej centroprawicy zrobiła sposób na polityczną popularność. W medialnym obrazie jest jednocześnie konserwatywna i liberalna, kosmopolityczna i patriotyczna, szlachecka i ludowa, a w praktyce rządzenia po prostu postpolityczna. Prosto z buchającego polityką świata po aferze Rywina, ery fundamentalnych sporów o kształt państwa, przeniosła nas w świat opery mydlanej. W państwie, w którym ton debaty nadaje partia Donalda Tuska i – jak to określił Andrzej Wajda – przyjazne jej media, od emocji huczy, ale dotyczą one przeważnie inwektyw, którymi obrzucają się rządzący z opozycją w komisjach śledczych czy w programach „gadających głów”, albo kota Jarosława Kaczyńskiego. Przypomina to trochę Włochy Berlusconiego. Podobnie jak tam, medialnym spektaklem przykrywa się ponurą rzeczywistość państwa „odspołecznionego”, rozgrywanego przez grupy polityczne, biznesowe i mafijne grupy wpływu. Platforma stara się także, wzorem swoich zachodnioeuropejskich odpowiedników, przystroić się w szaty aideologicznego eksperta, który pilnuje wzrostu gospodarczego. Główna obawa PO to przebudzenie się społeczeństwa, którym przyszło jej zarządzać, z drzemki, którą zafundowały mu establishmentowe media i elity. Politycy Platformy boją się też konkurencji ze strony ludzi kompetentnych, uczciwych, posiadających poglądy i zarazem medialnych. Chwilowa niepewność, jaką mieli na twarzach podczas prezydenckiej kampanii wyborczej, ustąpiła jednak buńczucznemu samozadowoleniu, kiedy ich główny polityczny przeciwnik stracił wreszcie panowanie nad sobą (czy też, jak kto woli, „pokazał swoją prawdziwą twarz”). Platforma powinna bać się też sama siebie, bowiem pogłębianie się przepaści cywilizacyjnej pomiędzy Polską A i Polską B oraz między Polską a Zachodem (a nawet częścią Europy Wschodniej) trwa w najlepsze, co prędzej czy później musi doprowadzić do zmiany korzystnych dla rządzących nastrojów społecznych.
Drugą partią polskiej prawicy jest Prawo i Sprawiedliwość. Choć wiele różni ją od europejskiej centroprawicy, np. stosunek do związków zawodowych i praw pracowniczych, a także szeroko pojętej roli państwa, nie jest, jak twierdzi Krzysztof Kłopotowski, „chrześcijańską socjaldemokracją narodową”. PiS to konglomerat zróżnicowanych środowisk (od byłych UPR-owców po związkowców zawodowych i od ostrożnego progresywizmu Joanny Kluzik-Rostkowskiej po narodowy katolicyzm w wydaniu Artura Górskiego), które podpisują się pod ogólną diagnozą patologii polskiego państwa, sformułowaną przez braci Kaczyńskich. Wśród członków partii zdają się dominować dwa nurty: prawicowego republikanizmu, postulującego powrót do polskich tradycji wspólnotowych i propaństwowych (w tym zwłaszcza I i II Rzeczpospolitej oraz „Solidarności”), którego emanacją w debacie intelektualnej są środowiska skupione wokół „Teologii Politycznej”, oraz konserwatywnego liberalizmu, którego reprezentanci kładą nacisk na zbudowanie „prawdziwego” wolnego rynku, opartego na równości szans i twardo egzekwowanym prawie. W praktyce politycznej – mam tu na myśli zwłaszcza okres, gdy Prawo i Sprawiedliwość było partią rządzącą – bywało jednak różnie z konsekwencją faktycznie realizowanej linii politycznej wobec tej deklarowanej. Przykładem może być program „Solidarne państwo”, którego lewicowe społecznie wątki stały w rażącej sprzeczności z polityką gospodarczą Zyty Gilowskiej. Razić mógł także swoisty cynizm polityczny Jarosława Kaczyńskiego, przejawiający się w podyktowanych sytuacją, taktycznych zwrotach (np. w ocenie koalicjantów z LPR i Samoobrony).
Główna obawa PiS, związana z utratą spoistości, której jedynym gwarantem było przywództwo braci Kaczyńskich, realizuje się na naszych oczach. Wobec braku Lecha Kaczyńskiego, reprezentującego bardziej umiarkowaną, „wrażliwą społecznie” i republikańską opcję, i wielu jego współpracowników, PiS utraciło światopoglądową równowagę i rozbija się na frakcje, a jego lider, choć zapewnia tymczasowe przetrwanie, to zarazem – od czasu wyborów prezydenckich – gwarantuje, że partia pozostanie w „wiecznej opozycji”. O ile więc w odniesieniu do partii Jarosława Kaczyńskiego trudno mówić o kryzysie tożsamości sensu stricto, o tyle można chyba mówić o permanentnym kryzysie na tle osobowościowym – dość zresztą naturalnym w partii, która tak dalece uzależniona jest od swojego przywódcy. Ostateczny upadek PiS, jeśli nastąpi, może być źródłem daleko idącego przegrupowania na polskiej scenie politycznej. Na przejęcie elektoratu PiS nie mają bowiem szans istniejący gracze polskiej polityki.
* Marceli Sommer, publicysta-amator. Studiuje politologię i studia wschodnioeuropejskie na University College London.
** artykuł ukazał się w Temacie Tygodnia w „Kulturze Liberalnej” nr 87 (37/2010) z 7 września 2010 r.
Inne tematy w dziale Polityka