Karolina Wigura
O miazdze i braku tożsamości
„Chciałeś poznać moją tajemnicę? Chciałeś zrozumieć moją osłonę?
Więc teraz patrz, jeśli potrafisz, patrz na tę absolutną,
niewybaczalną nieobecność tajemnicy!”.
Znaczna część polskiej lewicy pogrążona jest w kryzysie. Jest to kryzys trudno zauważalny, ale przez to niemniej poważny. Jego sednem nie jest, paradoksalnie, wskazywana przez ekspertów, analizujących tę stronę sceny politycznej na zachodzie Europy, nieumiejętność sformułowania wielkiej, odpowiadającej XXI-wiecznym uwarunkowaniom wizji. Choć polska lewica nie jest od tej choroby wolna, jest to jednak – jak dobrze widać było w dyskusji o lękach zarówno lewicy, jak i prawicy, która od kilku tygodni toczy się w „Kulturze Liberalnej” – przypadłość dzisiejszej polityki polskiej w ogólności.
Kryzys, który toczy tę część polskiej lewicy, polega na czymś innym i być może dopiero dziś stał się łatwiejszy do zaobserwowania. Polega na bardzo specyficznym braku zakorzenienia, który nie pozwala samej lewicy potraktować poważnie wysuwanych przez nią argumentów, a w konsekwencji – także samej siebie, jak i odbiorców. Było to dobrze widać w argumentacji, zawartej w dotychczasowych dwóch odcinkach debaty o lewicy.
O jakich zatem można mówić symptomach?
Po pierwsze, celowe ograniczenie własnej perspektywy
W ubiegłym tygodniu Maciej Gdula, zanim jeszcze w swoim ciekawym tekście przeszedł do tematu lęków prawicy, skrytykował „Kulturę Liberalną” za dotychczasowy dobór tekstów. Twierdził, że opinie na temat lewicy, które opublikowano, były tylko trochę mniej kuriozalne, niż twierdzenie o rzekomym strachu prawicy przed zniesieniem niewolnictwa, czy otwarcia uniwersytetów dla kobiet. Trudno jednak stwierdzić, czyje poglądy były tak kuriozalne: Tadeusza Szawiela, Bronisława Wildsteina, Józefa Piniora, czy może Michaela Walzera?
Z tekstu, na który powoływał się Gdula – polemiki Cezarego Michalskiego, która ukazała się wcześniej na stronach „Krytyki Politycznej” – wynikałoby, że określenie „kuriozalność” ma dotyczyć zapewne autorów krajowych (choć wciąż nie wiadomo, których – przecież wypowiadało się całe ich spektrum). Ten brak reakcji na głosy zza granicy jest zastanawiający. Początkowo wydawać się mogło, że być może wynikał on z tego, że „KP”, czy SLD, uważają w gruncie rzeczy, że opublikowaliśmy głosy z różnych stron świata (nie tylko ze Stanów Zjednoczonych i Europy Zachodniej), jedynie jako ornament, jako nieistotny dodatek (pomimo rangi autorów).
Teraz uważam, że problem jest o wiele poważniejszy. Nie zwracano uwagi na teksty, które pochodziły zza granicy, ponieważ właśnie te teksty – napisane przecież wyłącznie przez autorów lewicowych, Michaela Walzera, Michaela Hardta, Henninga Meyera i innych, z których każdy zwracał uwagę na niepokojący kryzys i lęki lewicy światowej – zmuszały do rozważenia problemu w kategoriach problemów, a nie personaliów. Atakowanie Bronisława Wildsteina czy Józefa Piniora jako „Wildsteina” czy „Piniora” było – mimo wszystko – o wiele łatwiejsze.
Po drugie, ukrywanie własnego splątania
Kolejny symptom. Cezary Michalski, w otwierającym jego dzisiejszy tekst dla „Kultury Liberalnej” akapicie, pisze, że zarzucamy nowej polskiej lewicy, że ta jest słaba i nierozwojowa, „ponieważ jest ona kulturowa i obyczajowa, a nie społeczna, jest salonowa, a nie antyestablishmentowa, jest wyobcowana i imitacyjna, kopiuje zachodnie języki i teorie zamiast interesować się tradycją lokalną”. Osobiście widzę ten problem inaczej. Gdyby było tak, jak pisze Michalski, nie byłoby – moim zdaniem – aż tak źle. W istocie młoda lewica jest i kulturowa i społeczna, i salonowa, i antyestablishmentowa, zarówno kopiuje wzory z Zachodu, jak i interesuje się tradycją lokalną. W tej sposób ogranicza samą siebie, daje wszystkiego po trochu – byle tylko niczego nie było za dużo! – bo wtedy coś mogłoby przeważyć, zadecydować o charakterze tej lewicy. Wszystkie zbyt wyraziste elementy zostały z niej wyjęte i pozostał nie, jak pisaliśmy „Sloterdijkowski kryształowy pałac” (link), ale miazga, niby z powieści Jerzego Andrzejewskiego.
Po trzecie, osobliwe nadzieje
Chyba najbardziej niepokojący jest wniosek, który płynie z optymistycznego przecież w tonie tekstu Grzegorza Napieralskiego. „Mimo wszystko jestem przekonany, że wrócą dobre czasy dla lewicy. Zapowiedzią może być spektakularne zwycięstwo, niewstydzącego się socjaldemokratycznych ideałów, Baracka Obamy. W Polsce po latach prawicowej dominacji społeczeństwo upomniało się o lewicę w ostatnich wyborach prezydenckich oraz ostatnio w dyskusji wokół roli Kościoła w życiu społecznym i politycznym. […] Proszę nie spisywać naszego ruchu na straty i uzbroić się w cierpliwość – jestem przekonany, że niedługo los i do nas się uśmiechnie” – pisze szef SLD.
Jakoś trudno mi się przekonać do argumentu, by uzbrajać się w cierpliwość wobec lewicy w Polsce tylko dlatego, że Barack Obama wygrał ostatnie wybory za Atlantykiem. Jak bardzo nie pragnęliby tego niektórzy polscy politycy, nie jesteśmy dodatkowym stanem Stanów Zjednoczonych. Nadzieje nadziejami, ale należałoby jednak ten argument odłożyć na bok.
Jeśli zaś chodzi o argument, że społeczeństwo upomniało się o lewicę w ostatnich wyborach prezydenckich, to – przyjmując nawet to założenie – trudno posługiwać się nim zupełnie beztrosko. Gdyby nawet społeczeństwo upomniało się o lewicę samo z siebie (a nie dlatego, że niespodziewany wypadek przetasował polską scenę polityczną w kwietniu tego roku), nie wynika z tego, że SLD miał jakikolwiek mocny projekt polityczny. Strategiczny plan, który miałby przyciągnąć wyborców do lewicy, nie został przedstawiony. Lider SLD zresztą chyba nawet nie próbuje przekonywać, że taki całościowy projekt istnieje.
* * *
Trzy próby przedstawienia mocnych, młodo-lewicowych tez z polskiej perspektywy mogą się Czytelnikom nie wydać przekonujące. Nie wiadomo, co z tego lewicowego bigosu ostatecznie ma się wyłaniać jako „naprawdę lewicowe” nad Wisłą. Poza konstatacją, że wszystko można interpretować wszystkim. Obok książki o transformacji (Frank), czy o Ukrainie, można publikować komiks o smoleńskich wiewiórkach, i paradować z Żiżko-Leninem pod pachą, że nie ma żadnych wyraźnych kryteriów ani doboru literatury, ani argumentów, ani celu, do którego interpretacja ma zmierzać. Co za tym idzie, lewica nie spełnia obietnicy, którą mogłaby się stać. Nie wiadomo, kto ma wsłuchać się w te splątane głosy.
Nawet, jeśli w dyskursie istnieją elementy klasycznie lewicowego etosu – na które przecież cierpliwie wskazują osoby takie, jak Józef Pinior czy Piotr Szumlewicz – ostatecznie wydają się one zatopione w prześmiewczym rechocie. Z pewną przesadą można powiedzieć, że to ów rechot lepi propozycje zagospodarowania sfery publicznej, składane może nie tyle „lewicowo”, ile „od Sasa do Lasa”.
Stanisław Brzozowski, na którego tak chętnie wszyscy się dziś powołują, pisał kiedyś o angielskim humorze jako o religii narodowej, która pozwala „bez kłamstwa, zacieśnienia i obłudy brać świadomy udział w stwarzaniu nowoczesnego życia”. W dyskursie lewicy śmiech zastąpiony został przez rechot. Rechot to coś więcej, niż tylko forma literacka. Mamy tu do czynienia z pewnym rodzajem głęboko osadzonej religii narodowej, zakorzenionej prawie tak silnie, jak impulsy, które każą grupie ludzi przychodzić codziennie pod Pałac Prezydencki. Rechot to stan duszy, pozwalający bez argumentów, poważnego ustawienia czytelnika, bez zakorzenienia w ideach ośmieszyć drugą stronę, zanim jeszcze otworzy się usta, by jej odpowiedzieć.
I tak dostajemy miazgę idei bez kontekstu, bez zawieszenia w rzeczywistości. I – co być może najgorsze – bez pamięci. A zatem, bez odpowiedzialności i tożsamości.
* Karolina Wigura, doktor socjologii, dziennikarz. Członkini redakcji „Kultury Liberalnej”, piątkowego dodatku „Kultura” do „Dziennika” i miesięcznika „Europa”.
** Artykuł ukazał się w Temacie Tygodnia w„Kulturze Liberalnej” nr 88 (38/2010) z 14 września 2010 r
Inne tematy w dziale Polityka