Kultura Liberalna Kultura Liberalna
283
BLOG

[Polska] „Już pierwszego dnia zdałem sobie sprawę, że powstanie musi upaść”

Kultura Liberalna Kultura Liberalna Historia Obserwuj temat Obserwuj notkę 5

„Kiedy zobaczyłem, że nie mamy broni, zorientowałem się, że jesteśmy bardzo, bardzo słabi, a powstanie jest klęską. Tylko czekałem – nie powiem, że ze spokojem, ale z rezygnacją. Kiedy to się skończy i jak tragicznie się skończy?", mówi były żołnierz AK.

Łukasz Pawłowski: Właśnie minęła kolejna rocznica upadku powstania warszawskiego. Pan w powstaniu walczył, ale od lat wypowiada się pan o nim bardzo krytycznie. Z drugiej strony, w swojej biografii – właśnie wydanej po polsku – pisze pan, że gdyby nie powstanie, nigdy nie zostałby pan profesorem na Uniwersytecie w Oksfordzie. W paradoksalny sposób pan osobiście na powstaniu… skorzystał?

Zbigniew Pełczyński: Skorzystałem kolosalnie. Bez powstania nie byłbym tym, kim jestem. Ale z drugiej strony, już pierwszego dnia, po paru godzinach, zdałem sobie sprawę, że musi upaść.

Dlaczego?

Byłem na Mokotowie w kompanii B1 pułku „Baszta”. Przez kilka miesięcy szkoleń nie byliśmy w ogóle przygotowywani do walk w mieście. Byłem w sekcji saperskiej, gdzie uczono nas przede wszystkim, jak wysadzać mosty czy podminowywać tory kolejowe – utrudniać życie Niemcom, kiedy będą się wycofywali z Polski. Nigdy nie było mowy o powstaniu, jakimś ataku czy zaangażowaniu zbrojnym na dużą skalę.

Nagle, mniej więcej 10 dni przed 1 sierpnia, wszystko się zmieniło, cały sposób szkolenia: makiety mostów zniknęły i pojawiły się makiety warszawskich kamienic. Mówiło się o słabych punktach budynków, o tym, jak można się do nich dostać i wyważyć zabarykadowane drzwi. Wtedy zorientowałem się, że przygotowuje się powstanie.

I co pan pomyślał?

Oczywiście byłem niesamowicie optymistyczny. I tutaj mam kolosalny żal do ludzi, którzy organizowali powstanie, a którzy po prostu skłamali.

Jak to „skłamali”?

Powiedzieli nam, że Warszawa jest pełna broni, że będziemy uzbrojeni po zęby. Tak wcale nie było. Broni było w pewnym momencie dużo, ale została przeniesiona do lasów podwarszawskich. To była jedna z wielu pomyłek generałów planujących powstanie.

Kiedy więc przyszło do pierwszego ataku naszej jednostki – na obwarowany zespół szkół na ulicy Kazimierzowskiej – nie mieliśmy szans. Niemcy mieli wszystko: karabiny maszynowe, armatki, bunkry…

A wy?

Kilkanaście pistoletów maszynowych i sporo granatów. Tylko jedna trzecia naszej jednostki poszła do ataku, bo tylko oni mieli jakąkolwiek broń. Ja nie miałem żadnej broni przez dwa tygodnie – nic. Poza butelką z benzyną. A później dostałem granat niemiecki. I to wszystko. Można powiedzieć, że byliśmy bezbronni. Na szczęście na Mokotowie Niemcy też nie byli bardzo mocni i nie atakowali zbyt wiele. Powstał więc zastój. Atak na Mokotów zaczął się 24 września – pamiętam, że to była niedziela – a 27 września się poddałem.

Jak?

Byłem w kanałach i wyszedłem przekonany, że zostanę rozstrzelany na miejscu. Zdecydowałem jednak, że to bardziej godny sposób śmierci niż w ciemnościach, w smrodzie, jak szczur. Z kolegami mówiliśmy, że nie chcemy zginąć jak szczury. Jeśli mamy umrzeć, to niech nas w słońcu zastrzelą. Ale nie zastrzelili. Zamiast tego dostałem się do niewoli, do Niemiec. Z niewoli szczęśliwie zostałem wciągnięty do Pierwszej Dywizji Pancernej generała Maczka stacjonującej niedaleko mojego obozu, która była częścią armii brytyjskiej nad Renem. W ten sposób uzyskałem wszystkie przywileje kombatanta brytyjskiego. I dlatego mogłem wyjechać do Anglii z gwarantowanym stypendium na uniwersytet.

Kiedy dokładnie wyparował pana optymizm związany z wybuchem powstania?

Na samym początku. Kiedy zobaczyłem, że nie mamy broni, zorientowałem się, że jesteśmy bardzo, bardzo słabi, a powstanie jest klęską. Tylko czekałem – nie powiem, że ze spokojem, ale z rezygnacją. Kiedy to się skończy i jak tragicznie się skończy? Później oczywiście, gdy po drugiej stronie Wisły pojawiło się wojsko radzieckie, przez jakiś czas myśleliśmy, że Rosjanie przyjdą nam z pomocą. A mówiąc bardziej obiektywnie: będą maszerowali na Berlin, a my wtedy przyłączymy się do ich walki, dzięki czemu wykażemy, że jesteśmy jakąś siłą militarną i możemy brać udział w wyzwoleniu tego fragmentu Polski. Te nadzieje też szybko prysnęły. To było moje nastawienie do powstania – zupełnie inne, niż sobie ludzie wyobrażają, że byliśmy wszyscy nabuzowani żądzą odwetu.

Taką wersję bardzo często słyszymy. Mówi się, że młodzi ludzie tak bardzo chcieli powstania, że nawet gdyby władze nie podjęły takiej decyzji, młodzież i tak ruszyłaby do walki.

To jest legenda. Jeden z generałów, kiedy był pytany o to, dlaczego było tak mało broni, a powstanie mimo to wybuchło, odpowiedział mniej więcej tak: „Byliśmy przekonani, że żądza odwetu skompensuje brak broni”. Oczywiście nie wiem, jak to wyglądało w całej w Warszawie. Ale w moim środowisku na Mokotowie tego absolutnie nie było.

Co więc było?

Było poczucie obowiązku. Poszliśmy do AK, poddaliśmy się dowództwu, przygotowywaliśmy się do jakiejś zbrojnej akcji, więc walczyliśmy. Przystąpiliśmy do powstania z poczucia obowiązku i – w moim przypadku – z poczuciem rezygnacji, że prawdopodobnie się nie uda. Ale tak długo, jak mamy jakąkolwiek broń, to będziemy walczyć. Przy czym zapomnieliśmy o samolotach…

To znaczy?

Okopaliśmy się i zrobiliśmy takie minifortece w różnych kamienicach mokotowskich przeciwko czołgom. Te butelki z benzyną byłyby bardzo pożyteczne, gdyby nagle pojawiły się czołgi, a my rzucalibyśmy w nie z drugiego piętra. Ale czołgi były po drugiej stronie Wisły. Zamiast nich pojawiły się samoloty, które zaczęły wykańczać nas, ale przede wszystkim ludność cywilną.

Pan sam tego doświadczył. Pisze pan o tym we wstępie do polskiego wydania książki.

Na początku powstania, bodaj 10 sierpnia, szedłem ulicą przez Mokotów, szukając brata, który rzekomo był w szpitalu. Wtedy nad Warszawą pojawiły się trzy niemieckie bombowce. Schowałem się do domu, tak jak wszyscy inni wokół. Ale jako że to był duży dom, solidnie wyglądający, to lotnik akurat tę kamienicę wybrał sobie za cel. Rzucił bombę, połowa domu się zapadła, a ja nagle znalazłem się pod gruzami trzech pięter. Byłem tam kilka godzin, dusząc się od pyłu i braku powietrza, przekonany, że umieram. Obudziłem się, słysząc kilofy i łopaty ludzi szukających tych, którzy przeżyli. Wydobyli mnie – jak się później okazało z minimalnymi uszkodzeniami. Upadła na mnie wielka, solidna belka, która nie pękła i ochroniła mnie przed wielkimi kawałami murów, które druzgotały innych ludzi. To był cud, zupełny przypadek. Wtedy zrozumiałem, że po raz drugi dostałem dar życia. Stąd taki – inny niż w angielskiej wersji – tytuł książki: „Podarunek życia”.

Jak powstanie wyglądało na co dzień? Powiedział pan, że tylko jedna trzecia pańskiego oddziału miała jakąkolwiek broń. A więc kiedy była jakaś akcja, nie brała w niej udziału?

Cały wywiad TUTAJ

Zbigniew Pełczyński

emerytowany profesor Uniwersytetu w Oksfordzie i założyciel Szkoły Liderów w Warszawie, której misją jest rozwój społeczeństwa obywatelskiego w Polsce i w krajach Europy Wschodniej. Właśnie ukazało się polskie wydanie biografii „Zbigniew Pełczyński Podarunek życia” [Wydawnictwo Bosz].

Łukasz Pawłowski

sekretarz redakcji „Kultury Liberalnej”.  

"Kultura Liberalna" to polityczno-kulturalny tygodnik internetowy, współtworzony przez naukowców, doktorantów, artystów i dziennikarzy. Pełna wersja na stronie: www.kulturaliberalna.pl

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura